Fabrykantki aniołków w przedwojennej Polsce. Oferowały zabijanie niemowląt za 75 złotych
Zjawisko "fabrykowania aniołków" jest kojarzone przede wszystkim z XIX stuleciem, gdy na masową skalę działały cyniczne kobiety, którym samotne matki oddawały niemowlęta, by pozbyć się problemu. Rzekome opiekunki brały pieniądze nie po to, by odchować dzieci, ale żeby dyskretnie się ich pozbyć. Zjawisko wcale nie zniknęło wraz z nową epoką. Fabrykantki aniołków prosperowały także w dwudziestoleciu międzywojennym.
25 lutego 1922 roku w warszawskim Sądzie Okręgowym zapadł wyrok w sprawie prawdopodobnie najgorszej morderczyni dzieci w dziejach Polski. Marianna Laskowska sama przechwalała się, że przez całe życie zajmowała się "wychowywaniem" niemowląt. W swojej książce pt. "Seryjni mordercy II RP", gdzie szeroko opisałem jej przypadek, oszacowałem, że mogła zabić nawet 300 do 400 razy.
W przeciwieństwie do fabrykantek aniołków, które stawały przed sądem w dobie zaborów, Marianna Laskowska usłyszała prawdziwie surowy wyrok. Miała spędzić w więzieniu resztę życia, podczas gdy jej wspólniczki wysłano za kraty na 10-15 lat.
Jedna z gazet komentowała, że decyzję sądu i tak uznano za "zbyt łagodną wobec strasznych zbrodni, które ciążyły na sumieniu kobiet-szakali". Ogółem jednak panowało raczej poczucie, że wyrok stanie się przestrogą dla kolejnych przestępczyń. I pozwoli poskromić zbrodnicze zjawisko fabrykowania aniołków.
Prolog: Łukasz Wroński opowiada o zbrodniach, które wstrząsnęły Polską
Noworodek w nawozie
Nadzieje były płonne. Proces nie dobiegł końca, a kroniki policyjne już donosiły o nowych zbrodniach dzieciobójstwa. 25 lutego 1922 roku, pod nagłówkiem "Noworodek w nawozie" informowano:
"Coraz częściej daje się słyszeć o znalezionych tu i ówdzie trupach noworodków. Kto wie, czy nie istnieje w Warszawie jakaś nowa "wiedźma" zabijająca niemowlęta. Onegdaj we wsi Opacz Duża gm. Skorosze gospodarz Piotr Trzaska znalazł u siebie w podwórzu nieżywego noworodka płci męskiej. Dochodzenie stwierdziło, że noworodek ten został przywieziony z nawozem z Warszawy".
Historie maltretowanych dzieci docierały nie tylko z Warszawy i okolic, ale z całego kraju. Równo trzy miesiące po tym, jak warszawski sąd skazał Laskowską na dożywotnią odsiadkę, małopolskie gazety doniosły o "masowej fabrykacji aniołków" we Lwowie.
Tam też działała cała szajka, znowu złożona wyłącznie z kobiet. Nie dość, że zupełnie obojętnych na los dzieci, to jeszcze do granic możliwości zuchwałych. Przestępczynie głodziły podopiecznych, trzymały ich razem z psami i królikami. Potem zaś osobiście zanosiły wychudzone, konające niemowlęta… do szpitala. Tak, by nie musieć podrzucać ich nocą i nie przejmować się koniecznością organizowania pokątnych pogrzebów.
Miały najwidoczniej poczucie, że nikt nie będzie zadawać jakichkolwiek pytań. I… miały rację. Proceder prowadziły przez "dłuższy czas", niemal na widoku publicznym i zupełnie bezkarnie.
Czuć zapach maku
Własne fabrykantki miał i Kraków. O jednej z nich napisał w pamiętniku szeregowy policjant Franciszek Banaś. "W mieszkaniu ciemno, brud, wilgoć i czuć silny zapach maku" – relacjonował nalot na lokal zajmowany przez dzieciobójczynię.
Kobieta zupełnie jak Skublińska działała z rozmachem. Na jednym posłaniu Banaś znalazł "może pięcioro niemowląt". I jak Laskowska – sięgała po sprawdzone metody. "Karmiła dzieci naparem makuchów, dlatego wiecznie spały, a później z wycieńczenia kończyły życie".
Rozwiązanie "problemu" za 100 złotych
Utrzymywały się konkretne praktyki, ale też doskonale miała się recydywa. W 1924 roku w Warszawie skazano naśladowczynię starej Marianny, niejaką Antoninę Łukę. Odsiedziała rok za pozbywanie się niemowląt, po czym… bez wahania wróciła do występnej pracy.
Zmieniło się tylko tyle, że teraz brała od matek nie marki, ale świeżo wprowadzone złotówki. Czatowała pod szpitalami, zaczepiała mizernie wyglądające kobiety i proponowała, że pozbawi je problemu za jedyne 75, a najwyżej 100 złotych. Czyli w przybliżeniu od 750 do 1000 dzisiejszych złotówek.
Nadal zdarzały się zbrodnie pojedyncze i prawdziwie masowe. Aresztowano mamki, które zagłodziły kilkoro dzieci, ale też takie, które mogły mieć na sumieniu dziesiątki ofiar.
W 1927 roku w Białymstoku wpadła niejaka Leontyna W. Według prasy zabiła sześćdziesiąt niemowląt, a matki zapewniała, że wszystkie one szczęśliwie dorastają na wsi. Jak podejrzewali śledczy – trupy noworodków spalała dla zatarcia śladów.
Nie było już przynajmniej historii na skalę tak porażającą, jak w przypadku Laskowskiej i spółki. Nie pisano o szajkach odpowiadających za "niejedną setkę" zgonów. Ogółem zaś liczba opisywanych zbrodni cokolwiek zmalała.
Płaszczyzna faktów, płaszczyzna języka
Zmianę widać było gołym okiem, choć nie jest jasne, do jakiego stopnia następowała na płaszczyźnie faktów, a do jakiego… tylko w świecie języka. O fabrykantkach aniołków pisano coraz mniej, bo sam ten termin – wyciągnięty ze słusznie minionej epoki – zaczął brzmieć niedzisiejszo, wprost archaicznie. Zacierały się dawne znaczenia.
Mianem fabrykantek aniołków czasem określano wyrodne matki, kiedy indziej zaś – akuszerki wykonujące nielegalne zabiegi. Ludzie przestawali rozumieć, co ta zlepka słów właściwie oznacza.
Dwutygodnik "Myśl" na początku grudnia 1927 roku napisał o siedzących za kratami fabrykantkach aniołków. A już w kolejnym numerze był zmuszony wyjaśniać: "Wielu czytelników nadesłało nam listy z zapytaniami, co oznacza sformułowanie 'fabrykantki aniołków'". I podać ścisłą definicję.
Alternatywy dla dzieciobójstwa
Jakaś poprawa na pewno miała miejsce. Nie stanowiła ona jednak skutku obyczajowych przemian, ustawowych reform, a już tym bardziej "energicznych" działań policji. Fabrykantek aniołków w latach 20. ubyło, bo powoli, z wielkim mozołem, poprawiała się kondycja gospodarcza kraju.
Więcej matek było w stanie zapewnić dzieciom prawdziwą opiekę. Więcej istotnie oddawało je "na garnuszek", nie zaś na zmarnowanie. Zarazem coraz powszechniejsze stawały się alternatywy.
Tam, gdzie spadała liczba podrzutków i skala działalności fabrykantek aniołków, jednocześnie rosła powszechność aborcji. Wprawdzie nielegalnej, ale w wolnej Polsce cieszącej się cichym, powszechnym przyzwoleniem. Doktor Wiktor Grzywo-Dąbrowski twierdził, że każdego roku w samej tylko Warszawie "robiło się dwadzieścia tysięcy poronień". W skali kraju mogło ich być nawet dziesięć razy więcej.
Jakkolwiek nie oceniać trendów, te okazały się zupełnie nietrwałe. Po tym jak w Polskę uderzył wielki kryzys gospodarczy, na nowo wybuchła też epidemia "fabrykacji aniołków".
W latach 30. XX wieku o takich sprawach donoszono nawet częściej, niż bezpośrednio po I wojnie światowej. Zwykle działały wprawdzie nie gangi, ale pojedyncze kobiety, głodzące po kilkoro dzieci. To był jednak kolejny symptom ekonomicznego załamania.
Jednocześnie rosła bowiem plaga dzieciobójstw, dokonywanych z zupełnym pominięciem pozorowanego karmicielstwa. I mnożyły się przypadki matek, które nawet nie próbowały oddawać dzieci, ale wyrzucały je prosto do wychodków lub na sterty gnoju.
Kamil Janicki – historyk, pisarz i publicysta, redaktor naczelny WielkiejHISTORII. Autor książek takich, jak "Damy polskiego imperium", "Pierwsze damy II Rzeczpospolitej", "Epoka milczenia" czy "Seryjni mordercy II RP". Jego najnowsza pozycja to "Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa" (2021).