Przykładna katoliczka stworzyła "fabrykę morderstw". Amy Archer-Gilligan mogła zabić nawet 50 osób
Wśród mieszkańców miasteczka w Connecticut Amy Archer-Gilligan cieszyła nieposzlakowaną opinią. Postrzegano ją jako przykładną chrześcijankę. Lokalna społeczność nie mogła uwierzyć, gdy okazało się, że bogobojna właścicielka domu opieki truje swoich podopiecznych. Nie miała litości nawet dla własnego męża.
Amy Archer-Gilligan jak na swoje czasy sprawiała wrażenie wprost idealnej obywatelki. Spokojna, dobrze wychowana, regularnie chodziła do kościoła. Hojnie wspierała fundusz budowy świątyni, a na co dzień zajmowała się prowadzeniem domu opieki dla osób starszych. Książkowy przykład wzorowej chrześcijanki. A jeszcze dobitniejszy przykład na to, jak bardzo pozory mogą mylić.
W dramacie innych dostrzegła szansę na biznes
Czasy, w których przyszło jej żyć, nie były łatwe. W małej miejscowości Newington w stanie Connecticut, do której w 1901 r. Amy przeprowadziła się wraz ze swoim świeżo poślubionym mężem Jamesem Archerem, mieszkało wówczas zaledwie kilkaset osób. Społeczność się starzała, młodzi wyjeżdżali do większych ośrodków w poszukiwaniu pracy. Starszymi mieszkańcami, nierzadko pozostawianymi przez dzieci na pastwę losu, nie miał się kto opiekować. Para przyjezdnych dostrzegła w pozornie niesprzyjającej sytuacji szansę na biznes.
Ich pierwszym podopiecznym został starszy wdowiec John Seymur. Archerowie zamieszkali w jego w domu, w zamian oferując opiekę. Seymur zmarł trzy lata później, a małżeństwo postanowiło iść za ciosem i uczynić z jego domostwa dom opieki nad osobami starszymi. Przyjmowali pod swoje skrzydła niedołężnych staruszków, oczywiście za niemałą opłatą. Dom prowadzili tylko przez trzy lata, do momentu, kiedy rodzina zmarłego właściciela budynku postanowiła sprzedać posiadłość.
Para wraz z kilkuletnią córką przeniosła się wtedy do pobliskiego Windsoru, jednak nie porzuciła biznesowych planów. Za oszczędności kupili piękny, ceglany dom, w którym otworzyli "Dom Archerów dla osób starszych i przewlekle niepełnosprawnych". Ich pomysł perfekcyjnie zapełnił lukę na tamtejszym rynku. Starsi mieszkańcy cieszyli się, że nie będą dłużej samotni i bezradni, a młodsi byli wdzięczni, że ktoś zdjął z ich barków odpowiedzialność za opiekę nad krewnymi.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Bestia znad Wołgi złapana. Jest podejrzany o zabicie 26 kobiet
"Anioł" ze smykałką do interesów
Interes Archerów prężnie się rozwijał. Reklamy ich usług pojawiały się w lokalnych gazetach, a ulotki ze zdjęciem ceglanego dwupiętrowca z okazałą werandą przeszły przez ręce każdego miejscowego. Dobry marketing przekładał się na sukcesy. Archerowie nie mogli narzekać na brak klientów, pokoje szybko zapełniały się lokatorami, a gdy któryś ze staruszków odszedł, jego miejsce szybko zajmowała kolejna samotna dusza. Wśród lokalnej społeczności Amy była postrzegana jako anioł wcielony, samarytanka, wykonująca "dzieło Boże".
Siostra Amy, jak ją nazywano, nie miała problemu z zacieśnianiem więzów ze swoimi podopiecznymi. Seniorzy darzyli ją zaufaniem, traktowali jak wybawicielkę, która ofiarowała im upragniony azyl, gdzie w spokoju mogli celebrować jesień życia. Współczuli swojej opiekunce, gdy w 1910 r. zmarł jej mąż, według lekarzy z przyczyn naturalnych.
Po śmierci małżonka 37-latka została z długami za nieopłacone podatki i nastoletnią córką na utrzymaniu. Była jednak na tę sytuację zaskakująco dobrze przygotowana. Na kilka tygodni przed śmiercią ukochanego wykupiła bowiem polisę ubezpieczeniową na jego życie. Łzy – jeśli w ogóle się pojawiły – mogła ocierać otrzymanymi banknotami. Być może właśnie z tego powodu tak szybko otrząsnęła się po stracie.
Pod koniec 1913 r. Amy wyszła za mąż za Michaela Gilligana, energicznego wdowca z kapitałem, który planował zainwestować w Dom Archerów. Już trzy miesiące po ślubie mężczyzna zmarł. Jako oficjalną przyczynę śmierci lekarze podali "ciężką niestrawność". Śmierć męża ponownie wyszła Archer finansowo na korzyść, gdyż parnter zostawił po sobie testament, w którym przepisał jej cały swój majątek. Siostra Amy mogła spokojnie kontynuować prowadzenie biznesu.
I wtedy zaczęli umierać
Mimo osobistych tragedii Archer radziła sobie świetnie. Wśród jej podopiecznych jednak coraz częściej zaczęło dochodzić do nagłych zgonów. Początkowo nie wzbudzało to żadnych podejrzeń, przecież wszyscy byli już w podeszłym wieku. Z czasem jednak częstotliwość śmierci odnotowywanych w "domu spokojnej starości" zaczęła przyciągać uwagę. W końcu nikt nie chce oddać bliskich do "umieralni". Po okolicy zaczęły krążyć plotki, a na nieskazitelnej dotąd opinii na temat Domu Archerów pojawiły się rysy.
Szczególnie nietypowa wydawała się nagła śmierć Franklina R. Andrewsa. Franklin był stosunkowo zdrowym i jurnym 60-latkiem, który miał wystarczająco dużo energii i krzepy, by regularnie zajmować się ogrodem okalającym windsorską posiadłość. Nie zmagał się z żadnymi chorobami przewlekłymi, a mimo to jego stan zdrowia pogorszył się z dnia na dzień. Rankiem 29 maja 1914 r. mężczyzna pomalował płot, a już wieczorem nie żył. Medycy uznali, że przyczyną zgonu był pęknięty wrzód żołądka.
Rodzeństwo Franklina przyjechało do Windsoru, by zabrać jego rzeczy. W pokoju 60-latka dokonali niepokojącego odkrycia. Mężczyzna trzymał listy, z których wynikało, że opiekunka próbowała wyłudzić od niego pieniądze. W głowie siostry Franklina Nellie Pierce zapaliła się czerwona lampka, która świeciła coraz intensywnej wraz z każdą kolejną wiadomością o zgonie w domu Archerów. W końcu kobieta postanowiła udać się ze swoimi spostrzeżeniami do lokalnej gazety "Hathford Courant".
"Fabryka morderstw"
Dziennikarze podłapali temat. Jak ustalili, w ciągu 10 lat prowadzenia działalności pod okiem Amy zmarło aż 60 staruszków, z czego najwięcej odeszło w latach 1911-1916. Obok tak upiornych statystyk nie dało się przejść obojętnie. W połowie 1916 r. na łamach dziennika zaczęły pojawiać się artykuły na temat "Fabryki morderstw" – jak okrzyknięto przybytek siostry Amy. Społeczeństwo nie mogło uwierzyć w to, co wypisywali reporterzy. Przecież znana ze swej dobroduszności parafianka siedząca z nimi w tej samej kościelnej ławce nie mogłaby skrzywdzić muchy.
Sprawa nabrała rozgłosu do tego stopnia, że parę miesięcy później Dom Archerów wzięła pod lupę policja. Im mocniej funkcjonariusze zagłębiali się w historię przybytku, tym bardziej byli przerażeni. Śledczy zlecili ekshumację ciał Gilligana, Andrewsa i trzech innych lokatorów. We wszystkich zwłokach znaleziono ślady arszeniku lub strychniny. Dalej było jeszcze ciekawiej. Podczas śledztwa lokalni handlarze poświadczyli, że Archer od dawna kupowała od nich duże ilości trucizny, tłumacząc się problemami ze szczurami.
Wszystko zaczęło układać się w jedną, spójną całość. Trucizna tłumaczyła specyficzne okoliczności śmierci większości podopiecznych Amy – zaczynało się od bólów brzucha, a zgon następował bardzo szybko. Niedługo później wyszło na jaw, że Amy była na tyle przebiegła i bezwzględna, by sfałszować ostatnią wolę swojego byłego męża. Gilligan wcale nie przepisał jej całej swojej fortuny po zaledwie trzech miesiącach małżeństwa, o czym od początku byli przekonani jego bliscy, lecz nie udało im się niczego udowodnić. Sfabrykowany testament potwierdził podejrzenia śledczych na temat morderczej natury znanej w okolicy opiekunki.
8 maja 1916 r. Amy Archer-Gilligan została aresztowana. Początkowo przed sądem odpowiadała za pięć zabójstw, ale prawnik dzielnie walczył o dobre imię swojej klientki. Udało mu się doprowadzić do skazania Amy wyłącznie za jedną zbrodnię - zabicie Franklina R. Andrewsa. 18 czerwca 1917 r. ława przysięgłych uznała Archer-Gilligan za winną zabójstwa i skazała na karę śmierci.
Skazana nieprawomocnym wyrokiem odwołała się od decyzji sądu. Nowy proces ruszył w 1919 r., tym razem obrońca oskarżonej powołał się na jej rzekomą niepoczytalność. Ostatecznie Amy ponownie została uznana za winną zabójstwa, ale wyrok zmieniono na dożywocie. Zabójczyni trafiła do szpitala dla umysłowo chorych w Middletown (Connecticut), gdzie pozostała aż do śmierci. Wielu śledczych badających jej sprawę utrzymywało, że Amy zabiła o wiele więcej osób, niż udało się to udowodnić.
Dlaczego to robiła?
Według kryminologów Amy Archer-Gilligan była książkowym przykładem zabójczyni "z okazji". Zabijała, gdyż miała ku temu sprzyjające okoliczności, a z morderstw mogła czerpać zyski. W czasach, kiedy prowadziła dom starości, nie istniały jeszcze prawa, które regulowałyby funkcjonowanie tego typu ośrodków, ani instytucje, które kontrolowałyby ich działanie.
"Siostra Amy" miała pod swoją opieką starsze, często niedołężne osoby, których losem nikt się nie interesował. Dając im opiekę i dach nad głową, wzbudzała zaufanie nieświadomych seniorów, co później bezwzględnie wykorzystywała. Namawiała ich do wykupowania polis na życie, których była beneficjentem, lub ograbiała z oszczędności, które trzymali na pochówek. W ten sposób zapewniała godne życie sobie i córce, nie martwiąc się o finanse, co czyni ją wyjątkowo perfidną zabójczynią, działającą dla własnych korzyści ekonomicznych.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" szkalujemy "Johna Wicka 4", wychwalamy "Sukcesję" i zastanawiamy się, gdzie zniknął Jim Carrey (i co, do cholery, wywinął tym razem?). Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.