Pierwszy fotoreportaż
Kiedy Tomek wrócił z Niemiec, przywiózł ze sobą trzy małe aparaty. Przewiózł, jak to na wojnie, z zachowaniem wszystkich zasad konspiracji - przemyślnie i skrzętnie ukryte. Zupełnie niepotrzebnie, bo kiedy tylko celnicy dowiedzieli się, że w pierwszych dniach stanu wojennego jedzie z Niemiec do Polski, byli w takim szoku, że nawet go nie próbowali rewidować. Był fotografem, pracował w redakcji "Perspektyw". Gdy chciał wrócić do pracy, zastał zamknięte drzwi. Najwidoczniej władza stwierdziła, że w kraju bez perspektyw nazwa pisma będzie zbyt kuriozalna, nawet jak na tamte realia.
Wolny czas spożytkował więc na pomoc żonie w dokumentowaniu stanu wojennego. Fotografowali aparatem ukrytym w futrzanej, odpowiednio ku temu spreparowanej rękawiczce. Zdjęcia wykonywali spowalniając ruchy, by nie rozmyć obrazu, celując obiektywem z wysokości brzucha, manewrując wyłącznie dłonią, jednocześnie starając się, by utrzymać sprzęt w pionie - istne akrobacje. Całymi godzinami krążyli po Warszawie, szukając miejsc i sytuacji. Fotografie wywoływał Tomek w prywatnej pracowni mieszczącej się w piwnicy ich domu. Z początku wychodziły 1-2 zdjęcia na 36, z każdym dniem efekty były jednak coraz lepsze. Świadomość tego, że za robienie takich fotografii grozi 5 lat, a gdy władza podciągnie to pod szpiegostwo - od 10 do kary śmierci, nie pomagała w zachowaniu stoickiego spokoju, tak potrzebnego w ich sytuacji.