Płomień i krzyż. Tom 1
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2008 |
Autorzy | |
Wydawnictwo | |
Seria |
Płomień i Krzyż to symbole Świętego Officjum, instytucji niosącej w świat ogień jedynej i prawdziwej wiary. Ale to również dwa przeciwstawne sobie znaki - jeden symbolizuje perskich magów ognia, drugi walczących z nimi prawowiernych chrześcijan. Ich walka jest jednym z elementów fabuły nowego cyklu o świecie, w którym Chrystus zstąpił z krzyża. W 1. tomie poznasz losy inkwizytora Mordimera Madderdina widziane oczami między innymi Pięknej Katarzyny - matki Madderdina oraz Arnolda Lowefella - jego mentora i nauczyciela, członka Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium. A wszystko w krwawej scenerii chłopskiego buntu pustoszącego Cesarstwo, w bogatym domu pięknej kurtyzany parającej się mroczną sztuką, w mistycznej siedzibie perskiego czarnoksiężnika, w Akademii Inkwizytorium oraz w siedzibie Świętego Officjum - tajemniczym klasztorze Amszilas. Z punktu widzenia chronologii, tom ten otwiera "cykl inkwizytorski" Jacka Piekary. Jest więc doskonałym wprowadzeniem w świat wykreowany przez autora. Natomiast dobrym znajomym Madderdina odpowie na szereg pytań. Co sprawiło, że został Sługą Bożym i Młotem na Czarownice oraz czemu posiada nadnaturalne zdolności? Jaki mroczny sekret związał matkę inkwizytora z wszechwładnym biskupem Gersardem? Skąd wywodzą się członkowie Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium? W jaki sposób przebiega szkolenie w Akademii? Co łączy perskich wyznawców kultu ognia z inkwizytorami? Kim są zdegenerowani Bliźniacy, towarzyszący inkwizytorowi w czasie niektórych misji i jakie powierzono im zadanie?
Numer ISBN | 978-83-7574-001-1 |
Wymiary | 125x195 |
Oprawa | miękka |
Liczba stron | 344 |
Język | polski |
Fragment | Rzemieślnik z Junglinster wszył listy cesarskie pomiędzy warstwy skóry w cholewie buta. Ale przeklęci buntownicy jednak je znaleźli. Wszystko przez dowodzącego nimi mężczyznę o wygolonej w tonsurę czaszce. Nie tylko najwyraźniej miał więcej rozumu w głowie niż wszyscy jego kamraci razem wzięci, ale w dodatku od samego początku traktował inkwizytora podejrzliwie. Teraz jego podejrzenia potwierdziły się w całej rozciągłości. - Proszę, ja was proszę – zawołał niemal radośnie, kiedy już przejrzał dokumenty. – Pisma od samego cesarza! Niezły kąsek nam się trafił, kamraci. - Jakże to? – Stojący obok zbir o wilkołaczo zrośniętych brwiach przymrużył wąskie, tępe oczka. - Znaczy się, że to szpieg jaśnie panów – wyjaśnił przywódca. - Jakże to? – zapytał znowu zbir. – Skoro to pysma samego cysorza, a cysorz gadają co trzyma z nami…? - Cysorz trzyma z nami – mnich powtórzył jego słowa z szyderczą intonacją. – A kto ci właśnie po łbie przejechał, jak nie konnica Jaśnie Oświeconego cesarza? - To cysorz zdrajca? – Chciał się dowiedzieć osiłek. - Zdrajca, zdrajca. – Dowódca uśmiechnął się samymi ustami. – A jeśli cesarz zdrajca, to i ten tutaj zdrajca. Wysłany, żeby biednych ludzi, takich jak my, pod katowski topór podprowadzić. A co robimy ze zdrajcami, kamraci? - Rżniem! – zawołał wilkołaczy zbir i podrzucił w ręku siekierę. - Nie, nie, nie! – Zamachał rękoma mnich. – Z takimi trzeba wolniutko i porządnie się obejść. Ze skóry obłupić, flaki na wierzch wyciągnąć, jaja uciąć, oczy wydłubać. A potem puścić go, niech idzie własną drogą, niech ludziom się pochwali… A więc czeka mnie jednak męczeństwo, pomyślał Arnold Löwefell i przez jego ciało przebiegł wewnętrzny dygot. Zbyt wiele napatrzył się na tortury i zbyt wiele sam zadawał katuszy, by nie rozumieć, iż już niedługo będzie wypatrywał śmierci niczym zbawienia. Kątem oka spojrzał w stronę czarnowłosego chłopaka, ale ten zdawał się nie zwracać na nic uwagi. Siedział przy rozgrzanym popiele i grzebał w nim patykiem w poszukiwaniu rzepy. Zresztą cóż mógłby poradzić młodzik przeciwko czterem uzbrojonym obwiesiom? Nawet jeśli rzeczywiście trenowano go w walce na kije, to przecież ustępował siłą tym hultajom spod ciemnej gwiazdy, zaprawionym zapewne w niejednych bijatykach. Poza tym pytanie brzmiało, czy nawet gdyby mógł, to chciałby uratować życie przygodnie poznanego szlachcica. Zawdzięczał mu, co prawda, własne, ale Löwefell już dawno nauczył się, by naiwnie nie liczyć na wdzięczność bliźnich. - On nie jest ichni – rzekł czarnowłosy, a jego mowa zabrzmiała dziwnie chropowato i teraz mówił już z wyraźnym akcentem mozelskich prostaków. – Wiózł pyśma od Hakenkreuza. Sam żem je widział… - A jakżeś ty rozpoznał, że to listy od Hakenkreuza? Może umiesz czytać, co? – Mnich zwrócił w jego stronę zaciętą twarz. - Jaśnie pan dowódca, co był w barwach, tak rzekli… I puścili go, mnie przydając niby, co bym usłużył jak trza – wyjaśnił chłopak bez strachu, z łatwowierną pewnością siebie, charakterystyczną dla będących w słusznym prawie prostaków. - Coś mi i ty podejrzany jesteś, bratku – burknął mnich, ale Löwefell poznał, iż przywódca zbirów zaczyna się wahać. Podszedł i wyjął szmatę z ust inkwizytora. - A ty co powiesz? – zapytał. - To sfałszowane dokumenty – odparł Löwefell. – Ludzie Hakenkreuza dali mi je, żebym mógł przejść na cesarską stronę i zbadać, gdzie stoją wojska, a potem wrócić z wieściami. - Ale żeś nie wrócił – zripostował przywódca. - Ano nie zdążyłem – przyznał inkwizytor. – Jednak tak czy inaczej, rozkazy mam jasne i trzeba mi wracać do Hakenkreuza. - Toś sobie dziwną drogę wybrał na wracanie. – Mnich cały czas uważnie przypatrywał się inkwizytorowi. - Znajdziecie mi lepszą, a pójdę z wami – odparł Löwefell. – Zważcie też, że cesarskie pisma mogą i wam uratować życie, jak przyjdzie co do czego. - Listy to i ja mogę pokazać. - Tam napisano „szlachetnie urodzony”, a po tobie, z całym szacunkiem, widać, żeś ksiądz lub mnich. - Ano widać – zarżał wilkołaczy osiłek. – Sam własnego opata drewnianą piłą na pół przerżnął. Mnich uśmiechnął się, jakby do miłych wspomnień. - Jeszcze Boga kazałem mu się wyrzec i ślubować posłuszeństwo szatanowi, żeby psiajucha spod mojej piły trafił prosto w diabelskie kotły, na mękę wieczną i zatracenie. - A jażem ksienię z Wintrange własnym kutasem na ołtarzu wyruchał – pochwalił się osiłek. - Też żem ją ruchał – wtrącił kolejny ze zbirów o twarzy oszpeconej śladami po ospie. – I lepiej żem jej dogodził od ciebie. - Psy ci jebać, nie ksienię! – warknął osiłek. – Jak jażem się do roboty zabrał, to… - Milczeć! – wrzasnął mnich. – Każdemu z was psy i kozy jebać, sodomici przeklęci. Musiał mieć spore poważanie wśród gromady, bo rzeczywiście wszyscy umilkli i nikt nawet nie śmiał zaprotestować. On tymczasem pogmerał chwilę patykiem w zębach, dwa razy siarczyście splunął na ziemię i widać było, iż się zastanawia. - Jeśli rozetniesz drugą cholewę, zobaczysz pisma, o których mówił chłopak – poradził mu inkwizytor. Mnich tym razem oglądał dokumenty dużo uważniej. Nawet poskrobał kartę tu i tam brudnym pazurem. Jego kamraci przypatrywali się tym zabiegom z wyraźnym szacunkiem. - Niby podpis jest. I pieczęć jest… Dzień i tak musimy tu przeczekać – powiedział w końcu. – A wieczorem zdecyduję, co z wami zrobić, szlachetnie urodzony. – Dwa ostatnie słowa wypowiedział z wyraźnym szyderstwem. Löwefell odetchnąłby z ulgą, gdyby tylko nie wydało się to podejrzane. Udało mu się ocalić skórę przynajmniej do zachodu słońca, a do tego czasu wiele przecież może się zdarzyć. Póki serce bije w piersi, póty jest nadzieja, pomyślał. Mnich rozkazał podwładnym zadeptać popiół, by nie zdradzała ich obecności choćby wąska smużka dymu. Potem wszyscy usiedli pod drzewami, a inkwizytora przywiązali do pnia. Ospowaty zdjął też Löwefellowi ze stóp buty i sam założył w miejsce własnych, porwanych i dziurawych. - Cisną – poskarżył się i spojrzał z wrogością we wzroku na Löwefella, jakby ten wyrządził mu celową i niezasłużoną krzywdę. - Przestaną – obiecał inkwizytor. Löwefellowi zabrano wszystko w czasie rewizji. Sakiewkę z monetami, miecz, sztylet, nawet skórzany pas. Jeden ze zbirów, łysy jak kolano staruch, zdjął mu też kolczą koszulkę i zajrzał do woreczka z sherskenem. - Co za diabelstwo? – mruknął. Wziął w palce szczyptę proszku, powąchał. - Cuchnie paskudztwo – burknął. Tak jak ty byś pachniał, skrzywił się w myślach inkwizytor. Hultaj nie interesował się już dłużej woreczkiem i odrzucił go na bok w trawę. Niestety bardzo daleko od miejsca, w którym siedział Löwefell. Ale za to bardzo blisko czarnowłosego chłopaka, który niedbałym ruchem sięgnął po mieszek. Otworzył go, podniósł z ziemi kawałeczek kory i na tej korze wydobył szczyptę ziela. Powąchał, trzymając jednak twarz na tyle daleko, by pył przypadkiem nie trafił mu do nozdrzy. Ty wiesz, co to jest, pomyślał z nagłym zdumieniem inkwizytor, przypatrując się chłopakowi. Skąd ty, na Boga żywego, wiesz, co to jest?! Shersken był bowiem mieszanką przeróżnych specyfików przypominającą w dotyku drobno zmielony pieprz. Ale działanie miał o wiele groźniejsze. W maleńkiej dawce mógł służyć za lekarstwo, w większej powodował niemal natychmiastową śmierć poprzedzoną zwiotczeniem mięśni i utratą tchu. Rzucony w twarz obdarzał ofiarę natychmiastową, chociaż chwilową ślepotą i prowokował tak przemożne swędzenie, że człowiek nie myślał o niczym innym, jak tylko by trzeć, trzeć i trzeć podrażnione oczy. Jeśli to zrobił i jeśli wtarł shersken w źrenice mógł mieć pewność, że nigdy nie zobaczy już nic poza ciemnością. Jednak receptura tej niebezpiecznej mieszanki była trzymana w tajemnicy, a za samo jej posiadanie zwykły człowiek mógł pójść na stos, a przynajmniej zostać dokładnie przesłuchany. Tymczasem czarnowłosy najwyraźniej wiedział, z czym ma do czynienia, gdyż obchodził się niezwykle ostrożnie z woreczkiem. Później ściągnął na dłoń rękaw koszuli i odsypał trochę sherskenu w garść. Następnie spojrzał w stronę inkwizytora i znacząco skinął głową. - Co tam masz? – zagadnął ospowaty. Chłopak wzruszył ramionami. - To tego tam, ślachetnie rodzonego – burknął. - Proszek jakiś miał – wtrącił łysy starzec - A to pewnikiem ten pieprz, co go zza morza przywożą – pochwalił się znajomością świata i obyczajów wilkołaczy osiłek. Ospowaty podszedł do chłopaka i zajrzał mu przez ramię. - Ano pieprz – stwierdził pewnym głosem. – Wiem dobrze, bo jakżem usłyszał o tym pieprzu, tom się kiedyś zakradł do komory u jaśnie pana i siem nażarł go ile wlezie. - O, masz ci! – zawołał staruch. - Masz, masz! Małożesz mnie nie skręciło we flakach, takiż to piekielny żar, jakby sam diabeł ten ichni pieprz gotował albo i przedawał. - O, masz ci! – Łysy przeżegnał się szybko i rozejrzał niespokojnie wokół, jak gdyby diabeł miał wypaść zza drzew i nakarmić go swym piekielnym zielem. - A jaśnie państwo żrą niby ten pieprz? - A juści, że żrą! Jeno nie dla smaku… - zawiesił głos. - A po kiego?- Żrą, coby poznać męki, jakie im diabli w piekle gotują za to, że nas biednych plagami wszelkimi morzyli – dokończył ospowaty, podnosząc dłoń niczym kaznodzieja. - O, masz ci!- Ech, durnie jesteście, co się zowie – roześmiał się mnich. – Toż pieprzu dodajesz jeno szczyptę, mniej niż się między palcami pomieści. Jaśnie państwo sypią go do mięsiwa, żeby smak był lepszy. - Do polewki też można wsypać pieprzu – wtrącił czarnowłosy. – Mówią, że wtedy dodaje sił i człek głodu nie czuje cały dzień. Dobrze, że mam ten woreczek. Przyda się. O żesz ty, hultaju, pomyślał Löwefell jednocześnie z rozbawieniem i podziwem dla przebiegłości chłopaka. Jak mi Bóg miły, zaraz wytrujesz ich wszystkich! - Co to, że ty masz? – warknął ospowaty. – Ty, kurewskie nasienie, nasz pieprz chcesz zabierać? Dawaj mi go miguśkiem, zaraz se sypniem do polewki. - A ty co najwyżej tego popróbujesz! – Wilkołaczy osiłek wyciągnął kułak, grożąc chłopakowi z gniewną miną. – Migiem mi tu w dyrdy dawaj! Czarnowłosy ze smętną miną podszedł do kociołka i podał woreczek zbirowi. Na odchodnym oberwał jeszcze kopniaka w siedzenie. - Wszystko sypać? – zastanawiał się buntownik, trzymając rękę nad kociołkiem. - A sypże ile wlezie jaśniepańskiego pieprzu! Tera my jaśnie pany! Ino zamieszaj dobrze. - Ano!Cały shersken mi zmarnują, westchnął w myślach Löwefell, wiedząc, że kolejną porcję dostanie dopiero w Inkwizytorium. Ale gra była przecież warta świeczki. Wilkołak zamieszał polewkę, a potem podniósł do ust drewnianą łychę. Oblizał ją dokładnie. - Jakby tak silniejszy trochę jestem – powiedział po chwili. - Dawajże i mnie – warknął ospowaty i nałożył sobie solidną porcję. Przełknął głośno, później się oblizał. – Polewka jak polewka. – Wzruszył ramionami. - Bo ty nie z jaśnie panów. – Staruch przepchnął się między nimi i niemal wyrwał ospowatemu łyżkę z rąk. – To nie na twoją chamską mordę! - O, o, pan graf się znalazł! Brukiew ci żreć, a nie pieprzem się zajadać – zarechotał ospowaty, jednak posłusznie odsunął się od kociołka. Łysy zaczął wyjadać polewkę tak szybko, że osiłek odepchnął go z całej siły od kociołka. Staruch przewrócił się i rozjazgotał przekleństwami. No to się zaraz zacznie, pomyślał Löwefell i spojrzał na chłopaka, który siedział pod drzewem i z obojętną miną przyglądał się całej scenie. Kiedy poczuł wzrok inkwizytora, skrzywił wargi w niemal niezauważalnym uśmiechu. Niemal w tym samym momencie staruch przestał wrzeszczeć, a jego krzyk przeszedł w ochrypły, dławiący kaszel. Klęczał teraz i charczał, jakby chciał wypluć na ziemię płuca. Miał wybałuszone oczy, z rozwartych w męce ust spływały mu strumyczki krwi. Na początku nikt na niego nie zwrócił uwagi, widać myśleli, że zadławił się z łakomstwa. Ale kiedy starzec zadygotał niczym epileptyk i zwalił się, kopiąc trawę nogami, wtedy mnicha coś tknęło. - Nie żryjcie! – wrzasnął. Było już jednak za późno na ostrzeżenia. Czarnowłosy podskoczył w jego stronę i zamachnął się. Z odległości kilku kroków wyglądało to tak, jakby chciał spoliczkować przeciwnika, ale w rzeczywistości sypnął mu w twarz sherskenem. Garsteczką, którą przetrzymał w dłoni. Mnich wrzasnął i zrobił to, co zawsze robią ludzie, którym shersken trafił pod powieki. Zaczął zajadle trzeć oczy, nie starając się nawet chwycić chłopaka, nie zwracając już na nic uwagi poza tym nieprawdopodobnym, strasznym swędzeniem, które zdawało się sięgać nie tylko oczu, ale kotłować również pod całą czaszką. Czarnowłosy podbiegł teraz do Löwefella i przeciął mu więzy na rękach i nogach. Inkwizytor zerwał się, rozmasowując nadgarstki i szukając wzrokiem miecza. Ale, Bogiem a prawdą, miecz nie był mu do niczego potrzebny. Obaj bandyci leżeli już na ziemi, cierpiąc przedśmiertne katusze. Zjedli mniej polewki niż staruch, więc shersken zadziałał na nich nieco wolniej, a poza tym mieli cierpieć dłużej od niego. Ospowaty dusił się i darł trawę pazurami. Z kącików jego ust spływała gęsta, zmieszana z krwią ślina. Löwefell przyklęknął mu na piersiach. - No i co, przestały cisnąć? – zapytał uprzejmym tonem, a potem przejechał hultajowi ostrzem po gardle, wydobywając z tętnic fontannę krwi. Buntownik zacharczał ostatni raz, wybałuszył oczy, wierzgnął kilkakrotnie nogami i umarł. W gruncie rzeczy inkwizytor wyświadczył mu przysługę, gdyż wilkołaczy zbir jeszcze konał. Pełzał po trawie w tak ucieszny sposób, iż przypominał pływaka, który zapomniał, że pod brzuchem nie ma już wody. Albo rybę wyrzuconą na brzeg, trzepocząca się w bezradnym przerażeniu i otwierająca rozpaczliwie pysk. - Teraz na pewno przestały – stwierdził Löwefell i zabrał się za zdejmowanie butów ze stóp trupa. – Pewnie mi je rozepchałeś, zasrańcu – dodał. Kiedy wzuł buty, było już po wszystkim. Trójka bandytów leżała martwa, z twarzami skrzywionymi w boleści, pazurami wbitymi głęboko w ziemię lub we własną skórę i z pokrwawionymi brodami. Natomiast mnich, jedyny, który nie miał przyjemności zapoznać się ze smakiem jaśniepańskiej potrawy, przed chwilą wpadł na drzewo, huknął głową w pień i leżał na pół ogłuszony. Pamiętał jednak o tym, by nadal szorować palcami po oczach. Löwefell podszedł do czarnowłosego, który spokojnie czyścił zgrzebłem koński bok. - Nie zapomnę ci uprzejmości, smyku – rzekł. – Bóg mi świadkiem: dopilnuję, byś został hojnie wynagrodzony. - Nic mi nie jesteście winni – rzucił hardo chłopak. – Spłaciłem wam dług i jesteśmy skwitowani. - Widziałem większe długi, które szły w niepamięć – powiedział spokojnie Löwefell. – Widziałem też takie, które najchętniej spłacano krwią wierzycieli. - Zapamiętam te słowa, panie – odparł czarnowłosy. – Po to, by o mnie nikt tak nie mógł powiedzieć. - Skąd wiedziałeś co trzymam w mieszku? – Löwefell spojrzał mu prosto w oczy. - Jesteście wysłannikiem cesarza, panie. Jak to mówią: szpiegiem. Co mogliście mieć tam innego, jeśli nie truciznę? Inkwizytor uznał, że przyjmuje tę odpowiedź za dobrą monetę, choć nie zadowoliła go w najmniejszym stopniu. Był pewien, iż chłopak miał już do czynienia z sherskenem i zastanawiał się, kto mógł mu pokazać tę truciznę oraz objaśnić jej działanie. Skąd wiedział, że należy cisnąć nią w twarz, by oślepić wroga? Skąd wiedział, że nie wolno jej zbyt długo przetrzymywać w dłoni? Ale nie zamierzał naciskać. Jeśli jego pomocnik miał ochotę zachować pewne sprawy w tajemnicy, niech je zachowa. Do czasu, rzecz jasna. Teraz Löwefell nie chciał go spłoszyć, bo gdyby przestraszony indagacją chłopak dał nogę, okazałoby się, iż inkwizytor nadaremnie trudził się i narażał życie, by go odnaleźć. W związku z tym poklepał czarnowłosego po ramieniu. - Jak masz na imię? – zapytał serdecznym tonem, a potem machnął ręką. – Zresztą nieważne. Tam, gdzie cię poślę, dostaniesz nowe. – Zastanawiał się przez chwilę. - Miałem kiedyś sługę, daleko stąd, w Brytanii, którego nazywali Morti. Będę więc na ciebie wołał jak i na niego – zdecydował. Zauważył, że chłopak nieco się skrzywił. - To od Mortimera – wyjaśnił mu. – Dobre, walijskie imię - Mordimer? – niepoprawnie powtórzył czarnowłosy. – Nawet mi się podoba, panie. Niech więc będzie Mordimer, skoro każecie. - Mordimer. – Inkwizytor skinął głową. – Też pięknie. |
Podziel się opinią
Komentarze