"Ostatni Sprawiedliwi". Ratowali innych, choć groziła im śmierć i zdrada sąsiadów
Ukrywali się w lesie. Wieczorami, gdy nikt ich nie mógł zobaczyć, przychodzili "na herbatę". - Mama tłumaczyła, że nie możemy ich zostawić, że oni cały dzień czekają na ten talerz zupy - opowiada Łucja, w której domu ukrywali się Żydzi w czasie wojny. Publikujemy fragment książki "Ostatni Sprawiedliwi".
[Ze wstępu:]
Z tą książką trzeba ostrożnie, i to z paru powodów. Pierwszy jest stosunkowo świeży, wiąże się z odkryciami historyków zajmujących się Holokaustem oraz rolą, jaką w jego trakcie odegrali polscy świadkowie (a czasem sprawcy).
"Po Jedwabnem potrzebny był bohater" – komentowała z bezlitosną trzeźwością swoją rosnącą popularność w ostatniej dekadzie życia najsłynniejsza z polskich Sprawiedliwych wśród Narodów Świata Irena Sendlerowa, a w jednym z listów do przyjaciół dodawała: "Jestem narodowym alibi".
Kiedy jej zabrakło, polscy politycy zaczęli mówić o "setkach tysięcy Polaków, którzy ratowali Żydów w czasie drugiej apokalipsy".
Ustanowienie Narodowego Dnia Pamięci Polaków ratujących Żydów […], muzeum w Markowej, projektowane i budowane pomniki, coraz liczniejsze publikacje i filmy… Tak, w Polsce pierwszych dekad XXI wieku zapanowała "moda na Sprawiedliwych".
Ostrożnie zatem, bo tam, gdzie pojawia się "moda", zazwyczaj towarzyszy jej trywialność. A tam, gdzie chodzi o sprawy życia i śmierci, trywialność wydaje się czymś nie do przyjęcia.
Cudowne rozmnażanie Polaków ratujących Żydów w czasie drugiej wojny światowej – poza tym, że zwyczajnie rozmija się z prawdą – oznacza przecież obrazę pamięci ludzi naprawdę bohaterskich i słusznie nazywanych Sprawiedliwymi. Rozmówców Anny Piątkowskiej i Katarzyny Pruszkowskiej-Sokalli. Ludzi, których bohaterstwo zrozumie się w pełni, nie tylko powtarzając jak mantrę, że za to, czego się podjęli, groziła z rąk niemieckiego okupanta kara śmierci, ale także pokazując kontekst, w jakim przyszło im dokonywać wyboru.
Kontekst bierności, obojętności czy wręcz wrogości otoczenia. Strachu nie tylko przed karą ze strony Niemców, lecz także przed zdradą sąsiada. Samotności.
Zobacz: Maria Paszyńska o "Instytucie Piękności". Niesamowita historia, której nikt nie odkrył
[Z rozmowy z Łucją Jurczak:]
Spodziewali się państwo, że nadchodzi wojna?
O tym, że będzie, wiedzieliśmy od wiosny. Tata miał takie radio na słuchawki i stąd się dowiadywał. Poza tym brat, który był nauczycielem, dostał wezwanie i musiał pojechać na ćwiczenia wojskowe. Może więc innych ludzi nadejście wojny zaskoczyło, ale nas nie.
Zaraz na początku zabrano z domu dwóch braci.
Jeden poszedł walczyć, drugiego Niemcy wywieźli na roboty do Niemiec. W domu zostali rodzice, siostra Zosia, brat Franek i ja. Niedługo później dołączyła do nas druga siostra, Maria, która do Międzyrzeca przyszła pieszo z Warszawy [odległość między miejscowościami wynosi około stu dwudziestu czterech kilometrów – przyp. K.P.S.].
Jej narzeczony był wojskowym, zginął w trakcie działań wojennych. W drodze widziała straszne rzeczy. Na jej oczach Niemiec zastrzelił jej najlepszą przyjaciółkę. Chciał, żeby oddała mu złotą obrączkę, ta zaczęła na niego po polsku przeklinać, a nie wiedziała, że ją rozumie. […]
[Moja siostra] jeszcze dzień przed śmiercią była na spacerze, podnosiła dzieciom zabawki, choć wiedziała, że nie może się schylać. W dniu śmierci, jak co rano, mama podała jej kubek z ciepłym mlekiem. Siostra wypiła dwa łyki, a potem kubek wypadł jej z rąk na podłogę. I było już po wszystkim. Miała trzydzieści pięć lat. Niedługo później zginął brat.[…]
Został zamordowany w Katyniu. Niedługo przed Bożym Narodzeniem w 1940 roku przyszedł od niego ostatni list, nadany z Katynia. Prosił o paczkę i żeby pisać do niego tylko wtedy, kiedy przyśle list. Do niewoli trafił w 1940 roku w Równem. […]
Pierwsze lata wojny zawsze będą kojarzyły mi się z tymi osobistymi stratami, z którymi moja rodzina nigdy się nie pogodziła. A później, cóż, trzeba było nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości.
Jak wyglądała leśna kryjówka?
To była głęboka dziura zasłonięta krzakami. Podobno do maskowania najlepiej służyły gałęzie jałowca, oczywiście musiały być stale wymieniane, żeby były zielone. Na dole jamy mieli jakąś wyściółkę, żeby było cieplej.
Ale powtarzam tylko to, co słyszałam, bo nigdy tam nie byłam. Wiem, że takie kryjówki były trzy, bo po lasach chodzili rozmaici ludzie, także Polacy, którzy węszyli za Żydami. Dlatego ukrywających się trzeba było przenosić z miejsca na miejsce.
Szteinowie ukrywali się w lesie, ale co drugi dzień, wieczorem, przychodzili do nas "na herbatę", żeby się ogrzać i zjeść coś ciepłego. Tata nie lubił tych wizyt, bo słyszał, jak sąsiedzi gadają, że "do kogoś tu Żydzi chodzą", i węszą do kogo. Ale mama tłumaczyła, że nie możemy ich zostawić, że oni cały dzień czekają na ten talerz zupy. Zresztą mama nie gotowała tylko im, tylko posyłała do kryjówki całe garnki, żeby wszyscy zjedli.
Franek podawał im tam też do kryjówki cebulę, masło, czosnek – co było – żeby zjedli coś pożywnego. Bo mimo że ci Żydzi płacili za wyżywienie, z jedzeniem było ciężko. Zimą nic nie rosło, więc gospodarze niechętnie sprzedawali swoje zapasy. Żeby coś kupić, trzeba było chodzić do miasta.
Często myśli pani o tamtych dniach?
A wie pani, że tak? Kiedyś często we śnie krzyczałam, mąż budził mnie przerażony i pytał, co się dzieje. Tłumaczyłam mu, że wszystkie te okrucieństwa, które widziałam, obrazy ludzi stłoczonych w getcie, wyobrażenia tej ciasnej, leśnej kryjówki, to wszystko wraca. Może dlatego, że pochłaniało mnie życie codzienne i nie miałam czasu na rozmyślania. Dziś tych snów jest mniej, bo i czasu na myślenie mam więcej. […]
Dziś młodzi nie pamiętają, jeżdżą do Niemiec na wycieczki, za pracą. Patrzą na życie inaczej i to pewnie dobrze. Ale ja bym nie potrafiła, ani tam, ani do Rosji. Bo za dużo widziałam. Międzyrzeca także już nie odwiedzam, nie mogę. Przed oczami nadal mam obrazy sprzed wojny, a dziś po tamtym świecie nie ma już śladu.