Zima mej duszy, debiutancki zbiór opowiadań Marcina Pągowskiego, to trzy teksty połączone osobą głównego bohatera.* Hedaard, gdy go poznajemy, nie pamięta, kim jest, wie jedynie, że błąka się po świecie o wiele dłużej niż przeciętny śmiertelnik.* Za sprawą wydarzeń opisanych w opowiadaniu tytułowym zasłona niepamięci zostaje zerwana, zaś w kolejnych tekstach obserwujemy dalsze epizody z życia owego tajemniczego osobnika. Bywa on mieczem do wynajęcia, wielmożą prowadzącym dom otwarty, a także inkwizytorem, choć specyficznie, mówiąc łagodnie, traktującym swoje obowiązki. Jakoś trzeba wypełniać kolejne lata, odpowiadające z perspektywy zwykłych śmiertelników całym żywotom. Konsekwencje długowieczności to cynizm, zobojętnienie i – choć Hed ma swój cel – mimo wszystko nuda.
Pierwsze opowiadanie mocno zniechęciło mnie do pozostałych. Choć początkowe powierzchowne podobieństwa między bohaterem Pągowskiego a wiedźminem szybko znikają, tytułowa Zima mej duszy to opowieść schematyczna, w której wszystkiego jest za dużo – trupów, duchów, nadprzyrodzonych bytów wpadających ni z tego ni z owego na pogawędkę z głównym protagonistą, rzekomo burzliwych (mnie wydawały się raczej mocno przerysowane i tym samym mało wiarygodne) uczuć i patosu.* Brakuje tylko elementu zaskoczenia – chyba, że ktoś nie przeczyta przed lekturą tekstu z tylnej okładki, wówczas rozwiązanie przynajmniej jednego wątku:* zagadki pochodzenia i długowieczności Hedaarda – rzeczywiście może zdziwić. Nie pomaga też tekstowi rozwlekły i niewiele odbiegający od Mickiewiczowskiego opis Dziadów (kto wie, może celowo jest aż tak podobny, w ramach NAWIĄZANIA).
Szczęśliwie, każdy kolejny tekst w zbiorze jest lepszy od poprzedniego. Mnie chyba najbardziej ze wszystkich przypadła do gustu Audovera – forma najkrótsza, kameralna, nieledwie kilka obrazków z dalekiej przeszłości. Wspomnienie z może nie szokującą, ale ciekawą puentą. Przede wszystkim jednak tekst ma – przynajmniej w moim odbiorze – największy ładunek emocjonalny i właściwie jako jedyny zadaje kłam tezie o wiecznej zimie panującej w duszy Heda. Zawiera też najmniej elementów fantastycznych, i może także w tym sęk.
Cena ułudy, fabularnie najbardziej rozbudowany, wielowątkowy i najciekawszy tekst, jest również najlepszy pod względem kompozycyjnym. Tym razem Hedaard jest inkwizytorem na usługach biskupiej kurii i ma wyjaśnić zaginięcie poborcy, a raczej dziesięciny, która nie trafiła do kasy. Na miejscu okazuje się, że wioska na odludziu to prawdziwy skarbiec z zagadkami – zaginięcie poborcy, seria tajemniczych zgonów, bajędy kmiotków o strzydze... A przecież wysłannik biskupa przybył przede wszystkim w prywatnym celu, znanym tylko jemu samemu.
Całości dopełnia Appendix, zbiór krótkich tekstów opisujących świat i jego rozmaite aspekty, interesująco pomyślana ciekawostka.
Opowiadania napisane są zgrabną, archaizowaną, co ważne - raczej konsekwentnie - frazą, jednak stylizacja jest płynna i nie przeszkadza w lekturze. Zdarzają się potknięcia (np. używanie lubo w znaczeniu lub), ale bardzo nieliczne. Strona językowa jest mimo wszystko zdecydowanie najmocniejszą. Warto przy zaletach wspomnieć także o zgrabnych opisach pojedynków, które również należą do najjaśniejszych punktów zbioru (nie wiem, na ile zadziałałoby to w rzeczywistości, ale w czytaniu się sprawdza, głównie dzięki sporej liczbie wiarygodnych detali). Sam pomysł na historię bohatera nie jest jakoś szokująco oryginalny, ale niewątpliwie dosyć ciekawy, obawiam się jednak, że ma mocno ograniczony potencjał. Choć, może to i dobrze – przynajmniej autor, który z kolei niewątpliwie ma spory potencjał, co widać nawet po rosnącej jakości tekstów w ramach zbioru, nie zamknie się na stałe w ramach debiutanckiego uniwersum, w zaklętym kręgu kontynuacji, prequeli i sequeli do prequeli, ale zaproponuje coś innego. Może, dla
odmiany, dużo bardziej oryginalnego i „swojego”. Debiutem może i nie rzuca na kolana, ale zdecydowanie zaciekawia.