Jak narkotyk
Tymczasem na lądzie, scjentolgia z początku stanowiła ruch traktowany z przymrużeniem oka, ot, przemijająca moda, składowa kontrkultury. Mówiono: "Próbowałeś narkotyków? To teraz pora na scjentologię". Stanowić miała ona naukową drogę duchowego rozwoju, dzięki któremu człowiek pokona własne ograniczenia i zrealizuje potencjał wielkości. Hubbard miał wszystkie cechy predestynujące go do przewodzenia tłumom: Wright pisze, że najprawdopodobniej był schizofrenikiem, mitomanem, paranoikiem i patologicznym kłamcą. Jego wielbiciele żyli w stanie nieustannego wyczekiwania wymieniając się opowieściami o cudach i zastanawiając, co jeszcze się może wydarzyć. Zarazem, za wszelką cenę starano się chronić wizerunek proroka, odkrywcy i przyjaciela ludzkości.
Sednem nowej religii było, skądinąd słuszne, założenie, że najlepszym sposobem na promocję jest zabieganie o względy celebrytów. Stwierdziwszy, że przyciągnięcie sławnych ludzi musi stać się podstawą scjentologii, Hubbard zaczął otaczać się osobami z pierwszych stron gazet, zaś jego osobistym asystentem został syn założyciela studia Paramount Pictures. Założenie Kościoła Scjentologii w Los Angeles idealnie wpisało się w kalejdoskop gwiazdorów i gwiazdorskich religii. Scjentologia wyszła naprzeciw wszechobecnemu kultowi celebrytów, w którym Hollywood odgrywał rolę głównego sanktuarium. Kościół scjentologów gościł takie sławy, jak Tom Berenger, Christopher Reeve, Lou Reed, Leonard Cohen, Sony Bono i Elvis Presley, żaden jednak nie zagrzał tam długo miejsca. Hubbard szukał więc dalej tego, który porwie za sobą tłumy. Miał szczęście, kiedy dość szybko udało mu się pozyskać Travoltę, który zachłysnął się ideami scjentologów.