Myślała, że chce jej pomóc. Ksiądz zgotował piekło 12-latce
- Jestem przykładem tego, że prawda zawsze wygra. Nawet z tak potężną instytucją, jaką jest Kościół katolicki - pisze we wstępie swojej książki Katarzyna Nowak, której sąd przyznał milion zł odszkodowania i dożywotnią rentę. - Chociaż zrobił wszystko, żeby mnie zniszczyć psychicznie i zmusić, żebym się poddała, wytrwałam - podkreśliła ofiara byłego już księdza pedofila.
Nowak podkreśla, że w sytuacjach, gdy dochodziło do krzywdzenia dzieci przez duchownych, sądy skazywały tylko sprawców, a wyroki bezwzględnego więzienia zapadały bardzo rzadko. W jej przypadku po raz pierwszy w Polsce ukarano cały zakon tzw. chrystusowców jako instytucję, a nie samego księdza, który zgotował jej piekło.
- Moja trauma i zespół stresu pourazowego nadal są bardzo silne. Do dziś zmagam się ze skutkami krzywdy wyrządzonej mi przez jedynego człowieka, któremu wtedy odważyłam się zaufać – wyznała autorka książki, której fragment publikujemy dzięki uprzejmości wyd. Świat Książki.
Ksiądz Roman B. trafił do aresztu w 2009 r. Początkowo sąd skazał go na 8 lat więzienia, ale wyrok zmieniono na 4,5 roku leczenia psychiatrycznego na oddziale szpitalnym w zakładzie karnym. Okolicznością łagodzącą była opinia psychiatrów, którzy twierdzili, że ksiądz był poczytalny, ale miał "ograniczoną zdolność kierowania postępowaniem". Później skrócono wyrok do 4 lat, ale po dwóch latach Roman B. był już na wolności. Ze stanu duchownego został wydalony dopiero w 2017 r., rok później przestał być członkiem Towarzystwa Chrystusowego.
"Wielokrotnie nie potrafiłam się przeciwstawić". Olga Bołądź o seksizmie w branży filmowej
Ksiądz jak Bóg
(…)
W 2005 roku poznałam księdza Romana B. Byłam wtedy w VI klasie szkoły podstawowej, miałam 12 lat. Tego dnia religia była pierwszą lekcją. Okazało się, że będzie ją prowadził nowy ksiądz, czyli on. Siedziałam w pierwszej ławce. To był bardzo ciężki dla mnie dzień, bo w domu przez całą noc ciągnęła się awantura i po raz kolejny poszłam do szkoły niewyspana, zmęczona i zapłakana. Na lekcji byłam nieobecna myślami, bo źle się czułam, chciało mi się na zmianę spać i płakać.
Każdy pisał coś w zeszycie, a ja nie miałam na to siły, więc mój zeszyt był pusty. Kiedy lekcja dobiegła końca i wszyscy zaczęliśmy wychodzić, on zawołał mnie do biurka i powiedział, żebym jeszcze chwilę została. Zestresowałam się, bo nigdy wcześniej żaden z nauczycieli nie kazał mi zostawać na przerwie w klasie, nie interesował się mną. On podszedł do drzwi i je zamknął, bo po wyjściu kolegów zostały otwarte na oścież, i zapytał, co się dzieje. Czy dobrze się czuję, bo on widzi, że płakałam i czy może mi jakoś pomóc. Powiedziałam, że nic się nie dzieje. Mimo moich zapewnień dopytywał, a ja odpowiedziałam tylko, że źle się dzisiaj czuję i że poza tym wszystko jest okej. Zapytałam, czy mogę już iść, a on powiedział, że tak. I poszłam.
Przez kilka tygodni ciągle próbował ze mną porozmawiać. Obserwował mnie na korytarzu. Podchodził do mnie i pytał, jak się czuję, czy wszystko w porządku. Tak samo było, gdy siedziałam pod klasą i czekałam na lekcje. Gdy były jakieś imprezy szkolne, widziałam, że rozgląda się, gdzie jestem. Bardzo mnie wkurzało, że za mną łazi. Któregoś razu powiedział: "Mnie nie musisz się bać. Jestem księdzem, nie zrobię ci krzywdy, chcę ci pomóc. Zaufaj mi". Nie chciałam z nim rozmawiać. Nie tylko dlatego, że go nie znałam, ale też bałam się go. Żaden z nauczycieli ani w ogóle nikt w całym moim dotychczasowym życiu nie pytał mnie, czy dzieje się coś złego, czy potrzebuję pomocy, więc była to dla mnie nowa i dziwna sytuacja.
Za którymś razem pomyślałam, że może on naprawdę chce mi pomóc, że jest księdzem, że jest dobry. Byłam wtedy w naprawdę kiepskim stanie psychicznym.
W końcu, chociaż bardzo się bałam, że gdy komuś powiem, co się u nas dzieje, zabiorą mnie i brata do domu dziecka, opowiedziałam mu o sobie. Że bardzo się boję o młodszego brata i o rodziców, że sobie coś zrobią. Że nas biją, że jest okropnie, że potrzebujemy ratunku. Powiedział, że pomoże mnie i mojej rodzinie, że będzie lepiej. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że się otworzyłam, że mu opowiedziałam o sobie i o moich domowych dramatach. Tak, wiem, skąd mogłam wiedzieć, jaki ma plan? Skąd mogłam wiedzieć, że trafię do jeszcze większego piekła? Ale i tak nie mogę pogodzić się z tym, że mu zaufałam. Tak, wiem – on był księdzem, rodzice byli wierzący, kazali mi chodzić do kościoła, zawsze powtarzali, że ksiądz to jak Bóg…
Ale gdybym wtedy mu nie powiedziała, to może by mnie nie wybrał?
Opowiedział trochę o sobie: że niedawno miał święcenia kapłańskie, że został przydzielony do pracy z młodzieżą i że chce pomagać dzieciakom z tej parafii. Był bardzo miły, ciągle się uśmiechał, dużo żartował. Mówiłam mu wcześniej, że w domu nie mam warunków do odrabiania lekcji i nauki, przez co mam słabe oceny i nie wiem, czy zdam do kolejnej klasy. Pytał, czy potrzebuję pomocy. Opowiedziałam mu o całym swoim dziecięcym dramacie. Pierwszy raz osobie dorosłej. Pierwszy raz ktoś w ogóle zwrócił na mnie uwagę. Do tej pory nikogo nie obchodziłam. Nikt mnie nie widział.
Kilka razy przyjechał do mojej miejscowości odprawić mszę w zastępstwie proboszcza, więc oprócz szkoły widywałam go również w kościele. Pewnego razu listonosz przyniósł list. Otworzyła go mama i powiedziała, że to pocztówka z Ukrainy do mnie. Była od niego. Wysłał ją z wycieczki. Pisał: "Droga Kasiu, nie martw się. Ksiądz na siłę na kawę się nie wprosi. Pytałem o adres, bo chciałem wysłać Ci kartkę. Chciałbym z Tobą porozmawiać, bo nieustannie martwi mnie twój smutek. Modlę się za Ciebie. Ksiądz Romek". Byłam zaskoczona, że ksiądz wysłał mi kartkę, nigdy wcześniej nikt tego nie zrobił.
Któregoś dnia po powrocie z Ukrainy podszedł do mnie w szkole i powiedział, że widział w dzienniku, że słabo mi idzie z matematyki i że chciałby dawać mi korepetycje. Zaprosił mnie do siebie. Poszliśmy więc razem po lekcjach do niego na plebanię. Szliśmy przez wioskę. Nie pamiętam już, czy mijaliśmy jakichś ludzi. Wtedy byłam pierwszy raz na tej plebanii. W ogóle na jakiekolwiek. Gdy weszliśmy do środka, na dole w kuchni siedział ksiądz proboszcz. Powiedział mi "Szczęść Boże". Poszłam z księdzem Romanem na górę. Gdy weszliśmy do jego pokoju, zamknął drzwi na klucz i usiedliśmy razem na kanapie. Włączył radio i puścił płytę TGD, takiej katolickiej grupy, a na początek ich piosenkę "Wiara czyni cuda". Bardzo dobrze to pamiętam, bo – jak się później okazało – słuchał jej ciągle i mi też kazał.
Nie wiedziałam, dlaczego puszcza płytę, przecież mieliśmy się uczyć. Wtedy przysunął się bliżej i zaczął wkładać mi ręce pod bluzkę. Zaczął dotykać mnie po całym ciele. Położył mnie na kanapie i zaczął całować po piersiach, a dokładniej miejscach, w których za parę lat dopiero miały urosnąć, bo wtedy wyglądałam jak mała dziewczynka, którą przecież byłam. Nie rozumiałam, co się dzieje. Wziął mnie później na kolana, posadził tyłem do siebie i włożył rękę w majtki, a następnie wcisnął palec do mojej pochwy.
Zabolało mnie to i zaczęłam się trząść, bo nie rozumiałam, co się dzieje. Powiedział mi, żebym się nie bała. Że sprawdza w ten sposób, czy nikt mnie nie krzywdzi, bo jestem dla niego bardzo ważna i nie chciałby, żeby ktoś mi robił krzywdę. I że to nie jest nic złego, że tak się często postępuje przed masażem brzuszka. Gdy już wyjął ze mnie palec, wstał i poszedł do łazienki. Słyszałam tylko, jak bierze papier toaletowy. Chwilę po tym wszystkim powiedział, że mnie odwiezie do domu.
W samochodzie zapytał, czy podobał mi się masaż brzuszka i powiedział, że już od teraz nikt mnie nie będzie w żaden sposób krzywdził. Że on mi pomoże. Zupełnie nie rozumiałam, co się stało. Był to dla mnie szok, ale nadal wierzyłam w jego słowa i myślałam, że to, co mi zrobił, było normalne. Nikt w domu nie uczył mnie o złym dotyku. Mój dziecięcy umysł nie wiedział, że stała mi się wtedy krzywda i że to, co on zrobił, było złe.
Po jakimś czasie przyjechał do moich rodziców i powiedział im, że pragnie mi pomóc. Że chce mnie zabrać do szkoły z internatem, gdzie będę miała dobre warunki i gdzie będę mogła się spokojnie uczyć. Mówił, że będę bez problemu otrzymywać promocje do kolejnych klas. Rodzice od razu się zgodzili. W końcu pozbywali się kłopotu, tego złego dziecka, które zabierało im butelki z wódką. A może rzeczywiście chcieli dla mnie lepszego życia?
Nadal nie wiem, co było głównym bodźcem, który ich skłonił do oddania mnie w jego ręce. Na pewno zaważył tu autorytet, no bo to był przecież ksiądz, więc dla nich osoba prawie że święta. Pewnie nawet na myśl by im nie przyszło, że taki człowiek mógłby zrobić mi coś złego. Być może nawet poczuli się wręcz wyróżnieni, że to właśnie im proponuje pomoc. Nigdy ze mną na ten temat nie rozmawiali, więc nie wiem, dlaczego tak postąpili. Mogę się jedynie domyślać. Wiele lat później mama, zeznając w sądzie, mówiła, że ksiądz był dla niej jak Bóg. Może więc faktycznie chcieli dla mnie dobrze i cieszyli się, że pojawił się akurat taki autorytet, który chce mi pomóc?
Mnie nikt o zdanie nie pytał. Kilka dni po tej rozmowie przyjechał, żeby zabrać mnie do Szczecina. Mama w dniu mojego wyjazdu była pijana i chwilę przed tym, zanim wsiadłam do jego auta, wyzwała mnie od najgorszych, tak jak zwykle robiła, gdy była pod wpływem alkoholu. Zamknęła drzwi od domu. Kazała mi się wynosić. Pojechałam.
Powyższy fragment pochodzi z książki Katarzyny Nowak "Sama", która ukazała się nakładem wyd. Świat Książki.