Dzikus
Czesław B, wzbudzający postrach recydywista, podobnie jak Barabasz nigdy nie był bossem, ale zaliczał się do grona najważniejszych pruszkowskich gangsterów, jeszcze za życia stał się legendą. Za kratkami spędził w sumie dwadzieścia lat, ale umiejętnie wykorzystał ten czas, oddając się nauczaniu młodych aspirujących gangsterów.
- Nie był brany pod uwagę jako jeden z liderów. On tkwił w PRL-owskiej rzeczywistości prostych rozwiązań (w łeb i w nogi) i raczej nie nadawał się do bardziej skomplikowanych operacji przestępczych - twierdzi Sokołowski. Był silny - potrafił podnieść wersalkę jedną ręką, lubował się w bezczelnych kradzieżach, kiedy to "łapał klienta za chabety, wkładał mu łapę do kieszeni i wyrywał ją ze spodni". Kochał bójki, picie ("zawsze był na bani") i kobiety. Był przy tym odważny i często dawał się ponieść ułańskiej fantazji.
- To był gość zahartowany w boju. Nie bał się mundurowych i żył tak, jak umiał i lubił - mówi Masa, dodając jednak, że i Dzikusowi zdarzało się wychylić kielonka z policją. Szacunek kolegów stracił nagle i nieodwołalnie, kiedy w świat poszła plota, że Dzikus kogoś sypnął. On zaprzeczał, choć później sam straszył kolegów, że wyda ich policji, jeśli nie dadzą mu części łupu.
- Za to poleciał definitywnie w p*u, w odstawkę - dodaje Masa. I w ten sposób Czesław B. przestał się liczyć w Pruszkowie. Zabił go nałóg. Zmarł na marskość wątroby.