"Marvel Zombies", tom 1 - recenzja komiksu wyd. Egmont
Połączenie trykociarzy i żywych trupów? Choć brzmi to jak samograj, scenarzysta Robert Kirkman miał pewne obiekcje. Na szczęście przyjął propozycję i tak powstało "Marvel Zombies". Jedną z najbardziej szalonych i zabawnych historii wypuszczonych przez Dom Pomysłów.
Czemu Kirkman wahał się, czy przyjąć ofertę napisania historii o krwiożerczych superbohaterach, którą zapoczątkował Mark Millar? Scenarzysta bijących rekordy popularności "Żywych trupów", które zaczęły ukazywać się trzy lata wcześniej, obawiał się zaszufladkowania jako "facet od zombie". Jednak w końcu przystał na propozycję redaktora Marvela i tym sposobem coś, co miało być swego rodzaju eksperymentem, okazało się wielkim sukcesem, który pociągnął za sobą kontynuacje, spin-offy i merchandising.
Pomysł na fabułę jest wręcz pretekstowy. O to w jednym z uniwersów Marvela na niebie pojawia się błysk, w następstwie którego wszyscy superludzie zaczynają odczuwać przemożne łaknienie ludzkiego mięsa. Zombie o nadprzyrodzonych mocach w kilka dni pożerają kilka miliardów ludzi, a kiedy głód ponownie zaczyna im doskwierać, urządzają polowanie na ocalałe niedobitki. Wśród nich jest Magneto ukrywający się z przypadkowymi cywilami w postapokaliptycznych ruinach Nowego Jorku.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Komiks - renesans gatunku
Jednak jeśli myślicie, że on jest tu głównym bohaterem, jesteście w błędzie. Kirkman opowiada bowiem historię z perspektywy rozkładających się superzombie. W jego ujęciu nieumarli trykociarze zachowali osobowość - myślą, mówią i starają się rozwiązać zagadkę swojej tajemniczej przemiany. Niemal jak w "Powrocie żywych trupów" (pamiętacie "Braaains!"?).
I podobnie jak w filmie nieodżałowanego Dana O'Bannona autor połączył dwie skrajne estetyki: gore i czarny jak smoła humor. Źródłem komizmu w "Marvel Zombies" są przede wszystkim prześmieszne dialogi i fakt, że scenarzysta wykorzystuje cechy charakterystyczne bohaterów w zderzeniu z upiornymi okolicznościami, w jakich się znaleźli. I tak m.in. Spider- Man ciągle lamentuje, że pożarł ciocię May i Mary Jane, ciało Wolverine'a pozbawione czynnika regeneracyjnego rozpada się przy wyciąganiu pazurów, a Bruce Banner przemienia się w Hulka tylko pod wpływem głodu.
Kirman Kirkmanen, ale "Marvel Zombies" nie byłoby bez jeszcze dwóch nazwisk: Seana Phillipsa i Arthura Suydama. Ten pierwszy jest autorem znakomitych rysunków idealnie licujących z estetyką historii, stylem nieco przypominających Mike'a Mignolę i jego naśladowców. Z kolei drugi cudownie sparodiował ikoniczne okładki zeszytów Marvela, które są tu też pełnoprawnym bohaterem.
"Marvel Zombies" jest dobrze znane polskim czytelnikom, bowiem w 2013 r. historia ukazała się w kolekcji Hachette. Czy jest zatem sens rzucania się na wydanie Egmontu? Cytując klasyka, jak najbardziej, jeszcze jak!
Oprócz wspomnianego wyżej głównego dania dostajemy historię napisaną przez Marka Millara, która znalazła się w "Ultimate Fantastic Four", gdzie po raz pierwszy pojawiają się zombie bohaterowie, a do tego kontynuację oraz prequel "Marvel Zombies". Czy są to dobre historie? Niespecjalnie, acz na pewno dają kontekst, o którym w wydaniu Hachette jedynie napomknięto.
Ale to nie one świadczą o wyjątkowości tego albumu, a materiały dodatkowe - począwszy od przedmowy Kirkmana, obszernych wywiadach z nim i Philipsem, a skończywszy na opatrzonych didaskaliami Suydama słynnych okładach. Do tego zatrzęsienie grafik, zdjęć, szkiców. Łącznie ponad 460 stron jazdy obowiązkowej dla fanów Marvela i krwawych horrorów.
Grzegorz Kłos, Wirtualna Polska
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" sprawdzamy, jak bardzo Netflix zmasakrował "Znachora", radzimy, dlaczego niektórych seriali lepiej nie oglądać w Pendolino oraz żegnamy się z "Sex Education", bo chyba najwyższy już czas, nie? Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.