Kowboj z Szaolin: Szwedzki Bufet - recenzja komiksu wyd. KBOOM
Geof Darrow to troll jakich mało. Bo jak inaczej nazwać gościa, który jedną sekwencję rozrysowuje na 100 stron? "Kowboj z Szaolin: Szwedzki Bufet" to popis niebywałego talentu, ale jednocześnie rzecz zdecydowanie nie dla wszystkich.
Pulchniutki mistrz sztuk walki powraca. Tym razem bez gadającego muła, pustynnych demonów i kaijū, za to z ekipą małomiasteczkowych cymbałów i hordą zombie. Jest tylko jeden szkopuł. Pamiętacie "Kowboj z Szaolin: Pierwsza Podróż"? Już wtedy było jasne, że dla Geofa Darrowa fabuła to rzecz drugo, trzecio, a nawet czwartorzędna. Cóż, w przypadku "Szwedzkiego bufetu", facet poszedł jeszcze dalej.
Naskórkowa "historia" sprowadza się tu w zasadzie do kilku sekwencji, w tym jednej rozciągniętej na 100 stron, gdzie tytułowy bohater widowiskowo masakruje truchła umarlaków za pomocą pił mechanicznych przyczepionych do końców długaśnego kija. Do tego szczątkowe dialogi, wiaderko onomatopei oraz wstęp, w którym autor zdradza przeszłość kowboja. I tyle, do widzenia.
Spytacie, czemu Darrow w to poszedł. Odpowiadam: bo mógł. "Kowboj z Szaolin" to nic innego jak wielka komiksowa zgrywa, pretekst do przelania na papier kilku porąbanych pomysłów i to w stylu, którego nie da się pomylić z żadnym innym.
ZOBACZ TEŻ: Komiks - renesans gatunku
Bo Darrow daje tu po raz kolejny popis niezrównanego kunsztu, dzięki któremu dorobił się licznego grona wyznawców, łącznie z piszącym te słowa. Rysunki w "Szwedzkim bufecie" są po prostu obłąkane - do bólu szczegółowe, dynamiczne i pokolorowane, że mucha nie siada (to akurat zasługa Dave'a Stewarta).
Stopień uproszczenia scenariusza i przeładowania warstwy graficznej sprawia, że "Szwedzki bufet" czyta się 10 minut lub kilka godzin. Kartkuje lub strzela fotki smartfonem kolejnym kadrom, co rusz rzucając pod nosem niecenzuralne słowa uznania.
To wszystko sprawia, że przynajmniej dla mnie "Szwedzki bufet" bardziej niż komiksem jest pokręconym artbookiem, formalnym eksperymentem i w końcu namacalnym dowodem na to, że możliwości medium są w zasadzie niewyczerpane, jeśli za sterami siedzi taki herbatnik jak Darrow.
Czy go polecam? I tak, i nie. Jeśli szukacie historii w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, to ten album omijajcie szerokim łukiem. Jednak jeśli kochacie kreskę Darrowa i poczucie humoru spod znaku wczesnego Jacksona czy Raimiego, zróbcie dla drugiego "Kowboja z Szaolin" miejsce na półce. Zwłaszcza że KBOOM tradycyjnie dopieścił każdy aspekt wydania. Kolejny tom w drodze.