"Kotlet de wole", "cycek z kuraka", „Denmark from chicken”... Tego nie wymyśliłaby nawet Magda Gessler!
To też kwestia pokoleniowa, cała ta mizeria ówczesna: raz od wielkiego dzwonu wyjazdy „do chłopa”, od którego z łamaniem obowiązującego w PRLu prawa wiozło się „pół cielaka”, wystana w kolejkach zamrażarka, gdzie to „pół cielaka” leżało, poporcjowane, i czekało na swoją obiadową kolej; pracowniczy ogródek działkowy, źródło porzeczek, malin, ałycz, papierówek, z których robiło się soki i wekowane kompoty, niezliczone dżemy i galaretki (w połowie zjadane i wypijane przez całą zimę, a w połowie porzucane w piwnicy, za rzędami następnych słoików, na pastwę pleśni).
Makaron traktowany nie jako osobne danie, pasta z odpowiednim sosem, tylko jako to-co-pływa-w-zupie lub to-co-leży-obok-mięsa, polany roztopionym masłem zamiennik ryżu czy ziemniaków.Kalmary: chińskie niejadalne paskudztwo, którym karmiło się koty. Oliwki: poruszający powiew zachodu.