W Hiszpanii w 2008 roku sprzedano ponad milion egzemplarzy Władcy Barcelony. Spodziewać się mogłam zatem co najmniej Władcy pierścieni, a przyszło mi się przedzierać przez ponad 700 stron bardzo klasycznej, bardzo tradycyjnie napisanej powieści historycznej, a raczej obyczajowo-historycznej, z tych, które ze trzydzieści lat temu w Polsce stawiano na półkach z literaturą młodzieżową. Zresztą stoją tam dalej, tylko prawie nikt ich nie czyta. Przypuszczam więc, że rozwiązanie zagadki popularności Władcy Barcelony nie kryje się w samej fabule, ale w wyborze czasu akcji. Wiek jedenasty w Barcelonie to nie tylko wiek świetności miasta, ale i stulecie niezależności Katalonii, nie związanej jeszcze unią z Aragonią i Kastylią, i tym bardziej – nie wcielonej do imperialnej Hiszpanii. Sporą część tego miliona egzemplarzy kupili zatem zapewne Katalończycy, ku pokrzepieniu serc. Miło poczytać sobie o wspaniałym mieście, z którego kupieckie okręty wyruszały na szlaki całego ówczesnego świata, podczas gdy
przodkowie pozostałych iberyjskich nacji, kryjąc się po jaskiniach, odwojowywali na Maurach jakieś łyse pagórki. Wrażenie efektownej baśni jest tym większe, że autor opisuje zdarzenia z jedenastego wieku w sposób przywodzący na myśl raczej schyłek średniowiecza. Hełm z przyłbicą, trubadurzy (no, niech będą), ostre łuki i karety, turnieje i końska podkowa w wiejskim gospodarstwie – w XI wieku możliwa, ale równie prawdopodobna, jak dzisiaj palmtop. No, i powszechna piśmienność. Długie i barwne epistoły piszą wszyscy – nie tylko książęcy doradca i żydowski bankier, ale prowincjonalny młodzieniec, kupiecka pasierbica i jej służąca. A kiedy arabski kupiec pisze do swego brata w Mezopotamii list po łacinie, to, mimo naciąganego usprawiedliwienia w fabule, jesteśmy jednak na Star Treku.
Dla każdego poza fanatycznymi specjalistami od średniowiecza Władca Barcelony jest całkiem dobrą powieścią, tradycyjną, walterscottowską panoramą z wielką polityką, miłością, tragedią i zemstą. Mamy tu dworskie intrygi, wielkie namiętności, błyskotliwe kariery i spektakularne upadki, dalekie podróże i skrzynie ze złotem. Jedna z tych skrzyń pełnych klejnotów, spadek po ojcu-najemniku, otwiera głównemu bohaterowi drogę do sukcesu. Dlaczego ojciec sam nie skorzystał ze zgromadzonego skarbu, dlaczego pozwolił żonie przez wiele lat wegetować na wsi, przy ciężkiej pracy – nie wiemy. Ale dzięki ojcowskiemu legatowi główny bohater jest nie tylko młody, dzielny, zdrowy, ale i bogaty. I choć nie zawsze szczęśliwy w miłości, to może wybierać wśród karier i życiowych dróg, spełniając przy tym dobre uczynki. W sumie – barwne, pełne przygód czytadło, raczej dla fanek Ivanhoe (z Robertem Taylorem) niż miłośników Gołubiewa. Choć momentami całkiem nie dla młodzieży (żeby nie było, że nie ostrzegałam).