Kazimierz Gruenholz nie wie, kto był jego ojcem: - Wiem tylko od pielęgniarek, że jeszcze w szpitalu w Wejherowie, po tym jak rozłączyli mnie z matką, odwiedzał nas, mnie i mojego brata, jakiś wojskowy, oficer, że to niby ojciec nasz był. Pielęgniarki zapamiętały czerwone lampasy na spodniach. Takie spodnie nosili oficerowie Armii Czerwonej.
W powojennej Polsce milczano na temat zbrodni rosyjskich żołnierzy w 1945 roku. W WP Magazynie publikowaliśmy dotychczas cztery reportaże Tomasza Słomczyńskiego, który dotarł do świadków tych wydarzeń: "Zbrodnia w Borucinie. Zmurszała pamięć", "Pomorze 1945. Niewykrzyczane cierpienie", "Wyzwolenie. Rok 1945 na Pomorzu – trauma i tabu" oraz "Wojna i gwałt - syjamskie bliźnięta".
Tym razem przedstawiamy fragment jego książki "Kaszëbë", w której Słomczyński snuje opowieść o złożonej tożsamości Kaszubów, ich burzliwej przeszłości i współczesnych problemach. Rozdział "Niemiec i Rusek" publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne.
Niemiec i Rusek
Słyszałem wielokrotnie podczas wywiadów: "Nigdy już nie doszła do siebie", "Nie była już sobą", "Potem długo chorowała", "Wkrótce potem zmarła".
Do rzadkości nie należą jednak i takie stwierdzenia: "Zdołała jakoś sobie z tym wszystkim poradzić i żyła potem normalnie".
Czasem słyszy się również krótkie: "Wychowała potem to dziecko".
"My zaraz po wojnie to musielim się dać zbadać, którą Ruskie mieli; do Starogardu musielim jechać. Tam był taki jeden doktor w Starogardzie, jak był ośrodek. Ja tak patrzę, tyle kobiet i wszystkie majtki mają w garści. Człowiekowi tak jakoś było… Mnie mama jeszcze mówiła tak: »Jeżelibyś czasem w ciąży była […] dziewczę, to nie daj nic sobie robić. Jak ci Pan Bóg to nieszczęście dał, to niech się to urodzi«" – to fragment relacji Franciszki Zaworskiej, opublikowanej w książce "Wojna na Kaszubach".
"Słodkiego" w Chmielnie zna chyba każdy. Jest elementem pejzażu, jak wszechobecne tu jeziora i porośnięte lasem wzgórza.
Kazimierz Gruenholz słynie z gry na harmonijce – spokojnie można powiedzieć, że jest wirtuozem, docenionym niejednokrotnie w wielu miejscach, również daleko poza Kaszubami. Gdy bierze instrument do ust i zaczyna wydobywać z niego dźwięki, wprost trudno uwierzyć, że melodię tę gra jeden tylko człowiek. Kazik przez wiele lat organizował życie kulturalne i sportowe w Chmielnie i okolicy: zespół folklorystyczny, spływy kajakowe, zawody.
Swego czasu jeździł klimatyczną bryczką, prowadził cukiernię – stąd ten przydomek "Słodki".
Gdy spotyka się go dzisiaj, zawsze poczęstuje własnoręcznie przygotowaną tabaką. Tabaka Kazika działa z opóźnionym zapłonem. Wydaje się, że nic, że można jeszcze doładować…
Po kilku minutach człowiek, jeśli przesadził, zaczyna żałować swojej łapczywości. To taka niespodzianka dla turystów, którzy nie wiedzą, jak sobie dawkować kaszubski specjał. A Kazik, spoglądając spod tradycyjnego kaszubskiego kapelusza, tylko się uśmiecha.
Taki jest "Słodki". Pełen charakterystycznego dla siebie poczucia humoru. Gołębie serce skrywane niekiedy pod uważnym spojrzeniem i nieco szorstką powierzchownością. Może się wydawać, że brakuje mu refleksu i bystrości. To tylko pozór. Na lekką złośliwość, po chwili ciszy, odpowie ciętą i celną ripostą.
Dzisiaj, w szczycie sezonu, ciężko znaleźć chwilę, by wypić w spokoju kawę na wzgórzu, gdzie ma dom i gdzie mieszczą się zagroda dla kucyka oraz alpak, a także małe założone przez Kazimierza muzeum z kolekcją harmonijek ustnych i czerwoną gitarą elektryczną, która została tu po imprezie, gdy Chmielno odwiedzili muzycy z Czerwonych Gitar.
Podjeżdżają właśnie kolejni turyści z małą dziewczynką, która zamarzyła sobie, że pojeździ na kucyku. Spokojnie nie pogadamy dzisiaj. Ale czasem, gdy ma więcej luzu, "Słodki" opowiada znajomym i przyjaciołom swoją historię. Ma ona swój początek już po wojnie, kiedy z Pomorza wysiedlano niemieckojęzycznych autochtonów – obywateli pozbawionych praw, w tym kobiety, które były zdane na łaskę i niełaskę przedstawicieli nowej ludowej, radzieckiej i polskiej władzy.
– Urodziłem się w 1948 roku w Wejherowie. Moja mama była Niemką. Została wysiedlona z Polski po wojnie. Tam, już z transportu zabrali nas od niej, mnie i mojego brata bliźniaka, i umieścili w szpitalu w Wejherowie. Gdy miałem sześć miesięcy, ksiądz w Redzie na ambonie ogłosił, że w szpitalu czekają do adopcji dzieci z niemieckich rodzin. Moja druga matka, ta która mnie wychowywała, zabrała mnie stamtąd. Wzięła mnie, ale zostawiła mojego brata bliźniaka. Jego dwa dni później inna rodzina zabrała do Wierzchucina. Myśmy o sobie nie wiedzieli nic. Przez kolejne lata nie wiedziałem, że mam brata bliźniaka. Chodziłem do szkoły w Redzie.
Wołali na mnie: "Niemiec", "Szwab". Gdy w sąsiedztwie pojawił się pierwszy telewizor, cała ulica się zbiegła oglądać program. Mnie wyrzucono za drzwi, jako "Szwaba".
Tak, musiałem nauczyć się bić, walczyć o swoje. W biedzie, w jakiej dorastałem, obowiązywało prawo ulicy. Na harmonijce nauczyłem się grać też z biedy. W okresie świątecznym chodziłem od drzwi do drzwi i grałem kolędy. Ludzie dawali coś do jedzenia. Gdy miałem osiem lat, jeden z moich kolegów w innym mieście spotkał chłopca bardzo podobnego do mnie.
"Ty jesteś z Redy", powiedział do niego, a tamten zaprzeczył. "No jak to, ja cię znam, ty uciekłeś z domu". A tamten: "Jak to uciekłem, ja tu jestem z mamą!". I tamta kobieta się wtrąciła: "Co wy od niego chcecie?". "On jest z Redy, my go znamy!". "On nie jest z Redy, to mój syn!".
I ta matka mojego brata przyjechała po tym spotkaniu do mojej szkoły w Redzie. To już było po lekcjach. Graliśmy w piłkę za szkołą i nagle biegną do mnie dzieci, i krzyczą: "Kazik, twój brat przyjechał!".
Ja mówię, że żadnego brata nie mam. Ze strachu przeskoczyłem przez płot i uciekłem do domu. Więc dzieci z mojej szkoły zaprowadziły mojego brata Mariana i jego mamę do mnie do domu. Tam się spotkaliśmy. Wszyscy płakali. Wiele lat później poznałem moją rodzoną matkę, dzięki bibliotekarzowi z Chmielna, który zaczął jej szukać przez Czerwony Krzyż. Odnalazł ją w Niemczech.
Okazało się, że mam jeszcze trzy siostry. Były starsze, więc wtedy w tym transporcie nie zostały odebrane matce. Nie wiem, dlaczego my tak, a one nie. Nic nie wiedziały o tym, że mają dwóch braci w Polsce, matka im nigdy nie powiedziała o tym, że odebrano jej dzieci. Przyjechały do nas wartburgiem…
– Kto był moim ojcem? – kontynuuje. – Nie wiem. Matka nie powiedziała. Wiem tylko od pielęgniarek, że jeszcze w szpitalu w Wejherowie, po tym jak rozłączyli mnie z matką, odwiedzał nas, mnie i mojego brata, jakiś wojskowy, oficer, że to niby ojciec nasz był… Pielęgniarki zapamiętały czerwone lampasy na spodniach.
Takie spodnie z lampasami nosili oficerowie Armii Czerwonej.
Greta Reszka opowiedziała mi o eleganckiej kobiecie z czarnymi warkoczami, u której Rosjanie spędzili kilka dni.
– Po wojnie okazało się, że jest w ciąży. Poszła do proboszcza i powiedziała, że chciałaby nie mieć tego dziecka. Ksiądz powiedział, żeby je urodziła, że może mu to dziecko oddać, a on temu dziecku rodzinę znajdzie… Urodziła, oczywiście nikomu nie oddała, wychowała chłopaka na wspaniałego człowieka. To wszystko odbiło się głośnym echem wśród wszystkich Kaszubów w okolicy. Najczęściej mówiło się o nim "Rusek", takie miał przezwisko, ale był ogólnie lubiany i szanowany.
Pani Greta już dawno nie odwiedzała tej miejscowości, nie wie, czy ten mężczyzna jeszcze żyje. Swego czasu dobrze go znała, wspomina go serdecznie.
– Wspaniały człowiek – mówi o nim.
Historie gwałtów z lat 1945–1947 to nie tylko opowieści z przeszłości. Część z nich miała swój dalszy ciąg. I ma do dzisiaj. Jeszcze żyją urodzeni późną jesienią 1945 roku i zimą z 1945 na 1946, żyją ich dzieci, wnuki. Nie wszyscy znają prawdę, czasem tylko być może dziwią się, skąd u nich azjatyckie rysy twarzy.
Od autora:
Wychowałem się w Sopocie, dawnej kaszubskiej wsi. Tylko że o kaszubskości mojego miasta nie miałem bladego pojęcia. Korzenie mojej rodziny sięgają Mazowsza i Wilna.
Sopot był "poniemiecki", wszystko co działo się tutaj przed drugą wojną światową, dla nas – dzieci, kojarzyło się ze swastykami i charakterystycznym wąsikiem pewnego pana. To, że mogliśmy mieszkać w "ich" kamienicach było wyrazem sprawiedliwości dziejowej.
Nastało harcerstwo. Objawiło się w moim życiu niespodziewanie. A wraz z nim – kaszubski interior. Obozy, biwaki, wypady, rajdy. Kaszuby na długie lata zagościły w mojej świadomości jako kraina szczęśliwej przygody.
A potem człowiek dorósł – i jako dorosły rozpoczął nowe poszukiwania.
Mieszkałem w Gdyni i Gdańsku. I choć było mi dobrze, to przecież czegoś brakowało. Czasem to "coś" nazywają małą ojczyzną. Wtedy właśnie, na razie jedną nogą wdepnąłem w Kaszuby. Domek letniskowy między Egiertowem a Przywidzem, pierwszy kontakt z językiem kaszubskim, pierwsze – dorosłe, wędrówki z plecakiem.
I lektura "Życia i przygód Remusa" Aleksandra Majkowskiego.
Weekendy w kaszubskim interiorze wymierzały rytm życia od wiosny do jesieni. Na dłuższą metę to było nie do zniesienia, taki rozkrok między Kaszubami a Trójmiastem, które choć nominalnie kaszubskie, w istocie takim nie jest.
Sześć lat temu zamieszkałem z rodziną w Kartuzach. Założyłem portal internetowy magazynkaszuby.pl, i – jako dziennikarz, zacząłem o pisać o Kaszubach. Naiwnie sądziłem, że moja wiedza i doświadczenie zdobyte w zawodzie wystarczą, by zabierać głos i formułować publicystyczne tezy.
Jakże się myliłem. Dopiero zaczynałem rozumieć, o co tu chodzi, w tej kaszubskości.
Często ludzie mnie pytają, jak ci "chłodni" i "nieprzystępni" Kaszubi mnie przyjęli. Czy w ogóle odnajduję się w ich społeczności. Ja, wykształciuch z wielkiego miasta.
Tak, teraz już się odnajduję. Ale to nie była łatwa droga. To była wymagająca ścieżka pod górę. Człowiek wspina się w nadziei, że wysiłek zrekompensuje mu widok, gdy już stanie na szczycie.
I tak też się stało. Z czasem, jak się okazało, zyskałem wśród Kaszubów może nie przyjaciół, ale na pewno serdecznych znajomych. Najpierw jednak musieli się przekonać, że staram się ich zrozumieć i zaakceptować – takimi, jacy są, bez dodatkowych, niepotrzebnych wyobrażeń i oczekiwań.
Gdzieś podczas tej wspinaczki udało mi się porzucić niepotrzebny bagaż, i potem już było tylko łatwiej.