Zwolnieni z odpowiedzialności
Po polsku "safe harbor" nazywa się "warunkowym zwolnieniem z odpowiedzialności" i polega na tym, że właściciel danego biznesu internetowego nie ponosi odpowiedzialności za treści, które publikuje, a które łamią lub naruszają prawa. Zgodnie z "warunkowym zwolnieniem z odpowiedzialności" obowiązkiem właściciela takiego biznesu jest zareagować tylko wtedy, gdy otrzyma on uzasadnione powiadomienie od osoby pokrzywdzonej. I wtedy jednak nie musi reagować wobec wszystkich przekazów, ale jedynie wobec tych wskazanych przez pokrzywdzonego.
Ta formuła doprowadza do sytuacji, w której nic w internecie nie ginie. Nawet jeżeli są to nielegalnie ujawnione nagrania z policyjnego telefonu, okrutne komentarze pod profilem nastolatki czy jej nagie zdjęcia. Google (właściciel YouTube) czy ask.fm musi zareagować tylko na konkretne zgłoszenie, mogąc jednocześnie zgrywać głupa i ignorować fakt, że dany filmik został wcześniej skopiowany i wciąż znajduje się na stronie prowadzonej przez firmę - po prostu pod innym tytułem.
"Safe harbor" miał sens w latach 90., gdy internet przestawał być siecią akademicką i wychodził do świata. Zapisy takie chroniły małe, rozkręcające się przedsiębiorstwa przed zalewem pozwów. Pozwalały amerykańskim przedsiębiorstwom, będącym daleko za szybko rozwijającą się Unią Europejską, wejść na rynek i rozpocząć działalność. Obowiązują w krajach UE tylko dzięki szantażowi, jakiego dopuściły się USA, grożąc nam wtedy wojną gospodarczą.