Trwa ładowanie...

Język jako śmiertelna zabawka - z Joanną Mueller rozmawia Marek Doskocz

Uwodzą mnie w języku właśnie te nagłe miejsca wspólne, te niespodziewane olśnienia, nad którymi się nie panuje – one się zjawiają przypadkiem i w tym sensie można chyba mówić o jakimś natchnieniu. Uwielbiam dowcip języka, jego figlarność, niepokorność. Spisuję nałogowo różne lapsusy, potknięcia, błędy językowe, które okazują się bardzo twórcze poetycko.

Język jako śmiertelna zabawka - z Joanną Mueller rozmawia Marek DoskoczŹródło: "__wlasne
d3nmodr
d3nmodr

Marek Doskocz: Piszesz bo..?

* Joanna Mueller :*No wiesz, tak od progu z grubej rury?! (śmiech) Pamiętam, jak na warsztatach literackich, na które załapałam się – jako nieopierzona autorka kilku słabych wierszyków – na początku studiów polonistycznych, zadała nam to pytanie Marysia Cyranowicz (wtedy dla mnie jeszcze nie współautorka manifestu ani koleżanka, tylko „pani prowadząca” warsztaty i zajęcia na polonistyce). Opadły nam wtedy szczęki, bo wydawało się nam, że tak istotnych pytań się w towarzystwie nie zadaje. Teraz i ja zamęczam tym pytaniem początkujących autorów na warsztatach, które prowadzę. Ale sama mam problem z odpowiedzią – to zresztą chyba dobrze, bo gdybym to wiedziała na sto procent, to co ze mnie by była za poetka?

Wiesz, ja sobie myślę, że prawdziwy poeta odpowiada na to pytanie każdym swoim wierszem, wciąż od nowa, chociaż nie zawsze wprost, bo ars poeticę można napisać w życiu raz czy dwa, a ona i tak wcale nie musi być tą najwłaściwszą odpowiedzią…

No, ale gdybym miała spróbować odpowiedzieć prozą i wprost, bez krygowania się, najzwyczajniej, to może tak: piszę, bo zachwycają mnie i przerażają ludzie (dalsi, bliżsi, również ja sama), a nie umiem o tym opowiedzieć inaczej; piszę, bo nieustającym źródłem mojego zachwytu jest język, to, co się w nim dzieje magicznego, nagłego, te wszystkie tajemnice, które skrywa, a które czasem dla mnie odkrywa, właśnie wtedy, gdy piszę; piszę, bo wolę pisać, niż mówić; piszę, bo inspiracji, którymi rzeczywistość bombarduje wyobraźnię, jest tak dużo, że nie potrafię (i nie chcę) ich zatrzymywać tylko dla siebie; piszę, bo wydaje mi się, że największym nieszczęściem, a nawet ułomnością człowieka jest bycie osobą nietwórczą, więc staram się być twórcza codziennie, a pisanie wychodzi mi lepiej niż malowanie, muzykowanie, wyszywanie kilimów i inne tego typu twórcze aktywności, do których nie mam talentu… Mogłabym jeszcze rozszerzyć tę litanię powodów, ale chyba dalszy ciąg odpowiedzi pozostawię już własnym wierszom.

M.D: Właśnie o to chciałem także Cię zapytać. Co jest dla Ciebie takiego fascynującego w języku, w jego materii? Na czym według Ciebie polega magia języka?

J.M:Myślę, że to jest kwestia jakiejś wrodzonej predyspozycji – ta umiejętność zachwycania się językiem i otwartość na jego możliwości. I ten dar przypada niektórym poetom, podczas gdy innym, nielingwistom, dostają się w zamian inne dary. Dla mnie niesamowite w języku jest to, że „brzmienia są brzemienne w sensy” (to notabene chyba jedyne zdanie manifestu neolingwistycznego, z którym się zawsze zgadzałam), a więc z podobieństwa dźwiękowego (a czasem też wizualnego) zupełnie odmiennych znaczeniowo wyrazów może nagle wyniknąć jakieś ich skryte braterstwo, jakaś wspólnota. Uwodzą mnie w języku właśnie te nagłe miejsca wspólne, te niespodziewane olśnienia, nad którymi się nie panuje – one się zjawiają przypadkiem i w tym sensie można chyba mówić o jakimś natchnieniu. Uwielbiam dowcip języka, jego figlarność, niepokorność.Spisuję nałogowo różne lapsusy, potknięcia, błędy językowe, które okazują się bardzo twórcze poetycko. Albo absurdy frazeologiczne, różne idiomatyczne przekręty, które można uznać za
błędy językowe i poprawić zgodnie z normą (gdy się jest korektorką, a ja nią również jestem), ale można ich też użyć poetycko (i to robię jako poetka). Język jest dla mnie w swojej warstwie wizualnej i dźwiękowej przyjemny, niemal dotykalny. A gdy jeszcze do tego dodać całą archaiczną, zapomnianą sferę mowy, albo gdyby sobie stanąć na pograniczach języków (np. między polszczyzną a angielszczyzną), albo na marginesach, gdzie się lęgną żargony, gwary, jakieś grypsiarskie szyfry, albo gdyby przykrawać do pewnych zdarzeń czy tematów (chociażby miłości) dykcje zupełnie do nich nieprzystające (język broszur politycznych, terminów medycznych itd.), albo spróbować sobie wyobrazić język przyszłości – no to już w ogóle się robi ciekawie. To znaczy ciekawie się robi dla mnie i dla tej części poetów albo czytelników, którym się ośrodek lingwistyczny w mózgu uaktywnia bardziej niż innym.

d3nmodr

M.D: Manifest stworzyliście w 2002 roku. Możesz przypomnieć, jak doszło do jego powstania i opublikowania?

J.M:Zainteresowanych zjawiskiem odsyłam do antologii Gada? Zabić!, w której Maria Cyranowicz i Paweł Kozioł z iście kronikarskim zacięciem zebrali wszystkie fakty dotyczące gromkich narodzin, gwałtownego rozwoju i głośnego upadku neolingwizmu (śmiech). Mówiąc krótko – Jarek Lipszyc zrobił łapankę wśród warszawskich poetów, których zainteresowania i wiersze kręciły się wokół języka, usadził nas ( Cyranowicz , Kasprzaka, Ceckę i mnie) przy stoliku w knajpie Aurora po jednym ze spotkań poetyckich, jakie się tam wtedy odbywały, przekonał nas (przynajmniej połowicznie) do tego, że warto by było stworzyć manifest poetycki, bo to bardzo rzadka obecnie forma, a jeśli przy okazji tym manifestem wykreujemy zjawisko
neolingwizmu, to tym lepiej. Więc siedliśmy, zrobiliśmy burzę mózgów, spisaliśmy tezy (a raczej – spontaniczne odzywki), potem jeszcze przez kilka dni „obrabialiśmy” manifest drogą mailową, no i jakiś tydzień potem w innej warszawskiej knajpie – Przestrzeni Graffenberga, niemiłosiernie obskurnej, nieprzyjaznej, zimnej i (nomen omen) trudnej do znalezienia – ogłosił ten manifest Big Brother (to znaczy aktor, który udzielał mu głosu). A potem to się lawinowo potoczyło – gad neolingwizmu zaczął żyć własnym życiem, przez lata obracał na lewo i prawo swoim długim jęzorem (trafił nawet do podręczników!), a myśmy się musieli za niego tłumaczyć (i, jak widać, tłumaczymy się do dziś).

M.D: Od pojawienia się Manifestu minęło już 9 lat. Jak obecnie wygląda scena neolingwistyczna w Polsce? Jak „ma się” w ogóle neolingwizm?

J.M:Myślę, że słowo „scena” jest stanowczo za duże na to zjawisko. Może raczej „neolingwistyczna kanciapka”? (śmiech) Lingwizm to językowy hardcore, więc zawsze pozostanie na uboczu, całe szczęście zresztą. A jako taki boczny nurt w literaturze poezja lingwistyczna ma się dobrze, i to mniej więcej od czasów Norwida (śmiech). Moda na podczepianie się do neolingwistycznej lokomotywy rzeczywiście przez chwilę istniała, do tego stopnia, że krytycy ukuli nawet termin „postneolingwizm”, dla odróżnienia naśladowców od „wielkiej piątki” (mam nadzieję, że autoironia tego zdania jest wyczuwalna?), ale – jak każda moda – szybko się skończyła, o czym również można się dowiedzieć z antologii Gada? Zabić!.

Nawet jak się spojrzy na to, co dzisiaj robią sygnatariusze manifestu, można powiedzieć, że neolingwizm (co nie znaczy – lingwizm) się przeżył – z tej piątki tylko dziewczyny, to znaczy ja i Maria Cyranowicz , drążymy sobie po swojemu poetykę lingwistyczną, natomiast chłopacy (że o postneolingwistach nie wspomnę) odeszli w jakieś zupełnie inne, często wcale z poezją niezwiązane rejony. Na szczęście teraz w poezji „lansuje się” (tak, użyjmy tego ohydnego słowa!) zupełnie co innego i wreszcie można się zająć lingwizowaniem na własny rachunek.

M.D: Czym się inspirujesz? Co czytasz?

J.M:Właściwie czytam nieustannie, to jakaś moja czynność fizjologiczna, nawet do mycia zębów i jedzenia obiadu biorę ze sobą książkę; czytam, gdy chodzę po mieście (zwykle chwytliwe i czasem „zachwytliwe” hasła na billboardach); czytam, gdy jadę tramwajem (uwielbiam wlepki i napisy na murach, one mi bardzo poruszają językową wyobraźnię), a jak jakimś tramwajem jeżdżę zbyt często i napisy zaczynają się powtarzać, to czytam je palindromowo, od tyłu. Myślę, że ta „wszędoczytelniczość” (taka chorobliwa odmiana wszędobylskości?) wynika u mnie stąd, że tak naprawdę – paradoksalnie, bo przecież żyję z czytania i pisania – mam straszliwie mało czasu na czytanie dla przyjemności, więc wyrywam czasowi tę rozkosz na każdym kroku.

Pytasz o inspiracje, ale one u mnie też są wszędobylskie. Kiedyś, co widać chociażby w moim debiutanckim tomie, bardziej inspirowały mnie teksty literackie czy filozoficzne. Dzisiaj moje inspiracje są mniej papierowe, mniej intertekstualne. A przede wszystkim – są zupełnie przypadkowe, nie steruję nimi, przeciwnie: uwielbiam ten moment, gdy mam jakiś wiersz już prawie skończony, a przynajmniej rozgrzebany, ale wciąż nie mogę go zamknąć, bo wiem, że on jeszcze na coś czeka (choć nie wiem na co), więc czekam z nim cierpliwie (a tak naprawdę to szlag mnie trafia z tej niecierpliwości!), aż wreszcie, jak w kreskówce o Pomysłowym Dobromirze, coś nagle zaskoczy, spadnie z nieba albo właśnie wylezie z jakiejś przyziemnostki (np. z podsłuchanej rozmowy, z przekręconego hasła na murze, z zaobserwowanej scenki, z broszurki, którą właśnie redaguję), albo przykula się z dziecięcego pokoju, albo wyleci jak zakładka z przeglądanej książki, albo przytuli się do mnie dawno zapomnianą frazą – i jest! Buch, przyszła
inspiracja, wszystko poukładała, alleluja, wiersz skończony!

d3nmodr

A co czytam tak „literacko”? Ogólnie częściej czytam poezję i eseistykę niż prozę, bo na prozę, którą nie zajmuję się jako krytyczka, mam czas jedynie „po godzinach”, właśnie przy tym myciu zębów, albo na placu zabaw, gdzie w ogóle nie da się czytać, albo w długich kolejkach na poczcie(które – choć ich oczywiście nienawidzę – dla nałogowych czytaczy są błogosławione). Zresztą nawet i proza, którą wybieram, zwykle jest w jakiś sposób „poetycka”.

A jeśli chciałbyś nazwisk… Nie, nie będę ich wymieniać, bo moje literackie inspiracje są tak samo rozległe jak wszędobylskość mojego czytania. Nie wyznaczam sobie jakichś gett czy granic inspiracji, na równi może mnie zachwycić radykalny awangardzista (chociażby Chlebnikow , który od paru lat towarzyszy mi nieustannie, bo staram się o nim napisać książkę) i skrajny klasycysta (akurat przed chwilą skończyłam redagować książkę poetycką Jacka Dehnela , która autentycznie „powaliła” mnie kilkoma wierszami). Po prostu różne poetyki, różne tematy, różni autorzy trafiają w różne miejsca mojej wyobraźni (umysłu, serca…) – i to jest dobre, bo poeta nigdy nie wie, co się nieoczekiwanie może stać dla niego zbawienną inspiracją.

M.D: Jesteś kojarzona z neolingwizmem, choć sama mówisz, że Twoja twórczość to archelingwizm. Co rozumiesz pod tym pojęciem?

J.M:Jestem kojarzona z neolingwizmem dlatego, że przed laty podpisałam manifest neolingwistyczny. I to jest to piwko, którego sobie raz nawarzyłam, a które muszę wypijać niemal przy każdym kolejnym wywiadzie czy spotkaniu autorskim. I szczerze mówiąc, to mi się już te kolejne „neolingwistyczne piwka” odbijają czkawką (no bo ileż można się raczyć wciąż tą samą marką trunku?), więc aby tę czkawkę pokonać, a krytyczną bibę ciut urozmaicić, wymyślam sobie – domowym sposobem – inne określenia, którymi mogłabym poczęstować krytyków przy następnej okazji, gdy zaczną swoją starą śpiewkę.

d3nmodr

Takim terminem, na który zresztą krytycy rzucili się niemal równie chętnie jak na „neolingwizm”, był zacytowany przez Ciebie „archelingwizm”. To oczywiście nie jest tak, że ja nazwałam siebie archelingwistką jeno dla hecy, nie jest to też termin-straszak zmajstrowany wyłącznie na odczepnego. Wszystko wynika chyba z faktu, że moje książki to są zawsze całościowe projekty, które wręcz domagają się jakiejś organizującej metafory albo nadrzędnego słowa-klucza, pod którego sztandarem zgromadzą się pojedyncze teksty. I tak: skoro moja debiutancka książka (Somnambóle fantomowe) powstawała pod szyldem „neolingwizm”, a jej słowem-kluczem był ból, to druga książka, stylistycznie i tematycznie jednak od niej różna, wręcz domagała się innego pseudonimowania, wykłócała się o własne imię. I kiedy myślałam, co jest dla niej najbardziej charakterystyczne, zwłaszcza w porównaniu z Somnambólami, to zrozumiałam, że ona jest poruszana zupełnie inną siłą niż debiut – nie biegnie do przodu, ale cofa się, zstępuje w głąb, do
przestrzeni pradawności języka, prajęzykowości (do arche polszczyzny czy w ogóle słowiańszczyzny), a zarazem schodzi w – przedjęzykowe przecież! – rejony prenatalności człowieka (bo książka ta traktuje między innymi o ciąży, macierzyństwie i dzieciństwie). Słowem – jest „archelingwistyczna”.

Tak bym wytłumaczyła ten termin, który jednak – jak się domyślasz – był użyteczny i adekwatny przy Zagniazdownikach/Gniazdownikach , ale już niekoniecznie pasuje do moich kolejnych książek: Wylinek czy Stratygrafii . One mają zresztą swoje imiona, swoje metafory organizujące, wpisane w tytuły. Pisanie stratygraficzne to projekt, którego istotę tłumaczyłam już w którymś wywiadzie, a poza tym zdefiniowałam w samej książce, więc nie chcę się powtarzać (zresztą marzę o tym, żeby krytycy znaleźli dla tej knigi jakieś własne przezwiska terminologiczne – są oni przecież w tym mistrzami!), a z kolei Wylinki ładnie określiła jedna z moich warsztatowiczek (więc sobie pożyczyłam jej nazwę i oto pomysł rzucam, a wy go łapcie, jak mawiał jeden
prezydent), która powiedziała, że jest to książka „biolingwistyczna”. Podrzucam, podrzucam, bo lubię raczyć się nowymi słowami tak jak nieznanymi markami piw. Zatem, krytycy i wywiadowcy – na zdrówko, smacznego!

M.D: Dlaczego akurat lingwizm? Lubisz bawić się słowem w tym, co piszesz?

J.M:Trochę już o tym wcześniej powiedziałam – jednym z najważniejszych źródeł mojego pisania jest niemal dziecięcy zachwyt nad możliwościami i sekrecikami języka. Podkreślam: zachwyt dziecięcy – a zatem tak: l**ubię się bawić słowem, jednak z zastrzeżeniem, że kiedy dziecko bawi się lalką, to traktuje ją ze śmiertelną powagą, jak coś żywego, prawdziwego, czującego.**I tak samo poeta postępuje ze słowem, chociaż – prowadząc dalej tę metaforę – można by powiedzieć, że poeta lingwistyczny podchodzi do swojej zabawki bardziej analitycznie niż inni: rozbiera ją do najdrobniejszych elemencików, rozkręca mechanizmy, rozłamuje lub rozrywa, żeby sprawdzić, co kryje w środku, jak to działa, dlaczego się porusza i żyje…

d3nmodr

Wiem, idąc tym tropem jeszcze dalej, można by złośliwie powiedzieć, że poeci lingwistyczni to ci, którzy niszczą językowe lalki, to takie niewychowane psuje, lepiej trzymać od nich z daleka swoje własne zabaweczki. I owszem, zdążyłam się już nieraz przekonać, że najczęstszą reakcją na lingwistów jest obrażone „zabieram swoje zabawki i idę do domu (tudzież do innej piaskownicy)!”. Ale przecież… zabawki – także te językowe – nie są po to, by wymuskane i nietknięte stały na regale, by zdobiły kanon swoją porcelanową, niewzruszoną niedotykalnością… Być może ktoś, kto w swoim poetyckim dociekaniu istoty języka coś w nim bezpowrotnie naruszył czy zepsuł, wcale nie jest jedynie nieużytecznym wandalem, ale pokazuje, że w tym języku od dawna coś nie funkcjonowało, brzmiało fałszywie, poruszało się tylko na poły, jedynie imitowało prawdziwe gesty? I tak jak dziecko kocha swojego misia z naderwanym uszkiem i wypatroszonym brzuszkiem jeszcze bardziej, niż gdy był nowy i lśniący, tak poeta lingwistyczny często
wchodzi z językiem w intymniejsze (choć brutalniejsze i bardziej skrajne) relacje niż twórca ledwie muskający gładką powierzchnię mowy. Kiedyś w którymś wierszu nazwałam język śmiertelną zabawką – i chętnie się będę nadal tej definicji trzymać.

M.D: Zgodzisz się z tezą, że poezję już mało kto czyta, że stała się niemodna?

J.M:Mogę Ci na to pytanie odpowiedzieć jedynie z punktu widzenia rybki pływającej w akwarium – tutaj, w maleńkim (czasem tak maleńkim, że aż ciasnym) światku poetyckim, w którym sobie żyję, poezję czytamy wszyscy, czytamy ją nałogowo, niemal tak nałogowo, jak ją piszemy; tutaj poezja jest jedyną modą, owszem, rozpadającą się na kilka odmiennych trendów i stylów, ale tylko o niej się tutaj gada, nią wszyscy żyjemy, dla niej niektórzy poeci robią świństwa i marnują życie sobie i innym, a inni tylko nią się uwznioślają i uduchowiają, tutaj wszystko się mierzy jej miarą, ona jest rozgrzeszeniem i usprawiedliwieniem, terapią i uzasadnieniem, tutaj po prostu mało co nie jest poezją. A co mnie obchodzi to, że w światku poza akwarium żyją jakieś inne rybki, które wolą czytać „Fakt” niż nowy tomik Dyckiego i dla których książką modną jest nie zbiór wierszy, lecz – dajmy na to – poradnik „tańca, życia i nietycia” pisany przez Cichopek czy jakąś inną Rusin .Te inne rybki, spoza mojej szybki, interesują mnie oczywiście w innych swoich przejawach, lubię je oglądać, patrzeć, w jakie historie się wikłają, obrzydzać się tym, co robią, ale też się nimi zachwycać, no i wreszcie opisywać ten świat spoza mojego światka, jednak naprawdę nie będę bawić się w socjologiczne diagnozy czytelnictwa czy wtórnego analfabetyzmu, wybacz.

M.D: Tomasz Różycki , gdy z nim rozmawiałem, powiedział, że „jego wiersze to nieudane piosenki”. Jakbyś określiła swoje wiersze?

M.D:Trudno by mi było określić je jednym zdaniem, ponieważ każdy wiersz ma inne imię oraz własną niepowtarzalną historię. Ale poza tą odrębnością istnieje również poetycka wspólnota, bo przecież pojedyncze teksty należą do jakichś rodzin czy gatunków, grupują się pod wspólnym szyldem – co widać u mnie chociażby w tytułach książek. Powiedziałabym więc tak – niektóre moje wiersze są somnambólami fantomowymi, a więc zapisami snów, bólów i fantazmatów; inne to zagniazdowniki, które rodzą się w ucieczkowej reakcji na zasiedzenie i udomowienie, ale piszę też gniazdowniki, czyli – na odwrót – teksty tęskniące za źródłem i gniazdem mowy, osadzone w trudzie budowania realnego domu, w czułej dbałości o matecznik życia i języka; wreszcie – jestem autorką wielu wylinek, czyli wierszy będących efektem ogołocenia, intymnego odkrycia, zrzucenia masek, zmiany skóry, zajrzenia pod podszewkę zewnętrzności. Do tego dochodzą stratygrafie – czyli nakładające się na siebie warstwy-straty, pozostawiane po sobie i ocalane w
geologiczno-poetyckim zapisie.

d3nmodr

M.D: Nie kusi Cię, by poeksperymentować z prozą lub dramatem? (śmiech)

J.M:Z dramatem eksperymentowałam, jeszcze zanim zostałam poetką, i to na tyle długo, by się przekonać, że nie jest to forma dla mnie. Nie wiem dlaczego, może jestem za bardzo monologowa, może rozmowa nie jest moim żywiołem – w każdym razie przez kilka lat jeździłam na wspaniałe warsztaty dramaturgiczne (prowadzone m.in. przez Macieja Wojtyszkę ), dużo się tam nauczyłam (nie tylko o dramacie, lecz o pisaniu w ogóle), sporo też oduczyłam, próbowałam tworzyć i dramaty, i scenariusze, miałam nawet krótki romans z pisaniem dialogów do seriali, ale nie, nie nadaję się, to pewne.

Natomiast proza mnie oczywiście kusi, ale na razie na zasadzie: „i chciałabym, i boję się”. Jestem chyba przywiązana do dość obiegowego stwierdzenia, że dobrą prozę można napisać dopiero po czterdziestce.Oczywiście zasada ta się nie sprawdza w odniesieniu do innych pisarzy, bo powstają przecież świetne powieści czy opowiadania pisane przez ludzi przed czterdziestką, a nawet przed trzydziestką (że o tych pisanych przed dwudziestką nie wspomnę), ale tak się łudzę, że może do mnie się zastosuje, a więc jeszcze przez kilka lat mam wolne i nie muszę się martwić swoją „nieprozatorskością”? (śmiech)

M.D: Z jednej strony Joanna Mueller jako krytyk literacki, poetka, z drugiej, jako mama i żona. Jak godzisz te różne role w swoim życiu?

J.M:W Twoim pytaniu, i nie jest to zarzut, kryje się założenie, że dla poetki dom z mężem i dziećmi to jednocześnie grób dla jej poezji. No, może ciut to przejaskrawiam, może lepiej byłoby zacytować dowcipny i ironiczny wiersz Marty Podgórnik na ten temat. W każdym razie masz po części rację: jest wiele poetek (ale nie tylko, bo dotyczy to w równej mierze innych kobiet, które w naszym pięknym kraju nie bardzo mają szansę pogodzić jakieś własne ambicje z wychowywaniem dzieci; stąd na przykład bierze się dosyć drastyczna dysproporcja między liczbą dziewczyn zaczynających doktorat – i to w rozmaitych dziedzinach – a kobietami, które go kończą, zdobywają tytuł i wspinają się dalej po szczeblach hierarchii uniwersyteckiej). Są znakomite poetki, krytyczki, doktorantki itd., które po urodzeniu dziecka przepadają, milkną, łamią pióro albo po prostu im się to pióro zapodziewa gdzieś między pieluszkami i kaszkami. I oczywiście, że trudno
jest skupić się na napisaniu czegokolwiek, gdy się jest maksymalnie rozproszoną między kuchnią, dziecięcym pokojem, sklepem, placem zabaw a własnym biurkiem
– i pół biedy, jak chce się napisać wiersz, bo taką małą formę da się wcisnąć w te „szczeliny istnienia” w codziennym „krzątactwie” (że zacytuję Brach-Czainę ), ale gorzej jest wtedy, kiedy chce się w te szczeliny wepchnąć doktorat, książkę z esejami albo powieść.

d3nmodr

Tyle tylko że… Przecież biorąc to na logikę – czy literatura nie powstaje z życia właśnie? I czy życie to nie jest ta codzienna przyziemność, to krzątactwo, ta powtarzalność i wreszcie ta uporczywa szamotanina ze zwyczajnością, żeby udało się z niej wydobyć jakąś nadzwyczajność? Więc ja się też po swojemu szamocę i wydobywam – o czym już możesz poczytać w samych książkach.

W Twoim pytaniu, mam wrażenie, kryje się jeszcze jedno założenie, a mianowicie takie, że stabilizacja, zamknięcie w domu, w stałym związku, uwiązanie przy dzieciach – to jest ogromne ograniczenie dla poetyckiej wyobraźni, grozi językowym uwiądem albo paraliżem słów. Ja dobrze wiem, bo obserwuję środowisko literackich płotek i grubych ryb, że większość poetów żywi się nadzwyczajnymi sytuacjami międzyludzkimi (czytaj: romansami, zdradami itd.), które zresztą sami prowokują, którymi dosyć cynicznie i wyrachowanie sterują, przeliczając kolejne miłostki na kolejne książki– ale ja tak już jakoś jestem skonstruowana (albo tak sama siebie konstruuję), że nie jest mi do własnego pisania potrzebna taka sztucznie wykreowana sfera pseudomiłosnych łechtań i podbechtań. Moje pisanie rodzi się w domu, a nie w przygodnym hotelowym łóżku na festiwalu poetyckim, od dzieci i męża dostaję sto razy więcej inspiracji, niż mogłabym ich dostać od przypadkowego poetyckiego kochasia – ktoś mi powie, że taka stabilizacja
niweczy poetyckość, a ja mu na to powiem, że jakoś się o swoją wyobraźnię nie boję i nie muszę jej sztucznie galwanizować skandalami, romansami i różnymi życiowymi wyskokami. A skoro są poeci, którzy z łatwością godzą ze sobą role ojca, męża, kochanka (i to na kilku frontach naraz), wykładowcy, promotora, poety, krytyka, redaktora (i nie wiadomo, kogo jeszcze), to takie pogodzenie przeze mnie rólek matki, żony, poetki, krytyczki i redaktorki – to już jest naprawdę mały pikuś, nie? (śmiech, ciut gorzki)

M.D: Bardzo wyczerpująca odpowiedź (śmiech) a przy okazji zahaczyłaś o tą ciemną stronę twórców i ich twórczości, o której mało się mówi. Zdrady, romanse, przygodny festiwalowy seks to faktycznie tak częste zjawisko w tym środowisku?

J.M:Już teraz, a dopiero zaczynają mi się otwierać oczy na pewne sprawy, mogłabym napisać grubaśną powieść o „żytku” literackim, pod tytułem, dajmy na to, Lgnący, naglący i posuwiści, ale oczywiście tego nie zrobię, bo – po pierwsze – byłabym w tym światku skończona, po drugie – po co, skoro i tak w środowisku wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą i wszystko tolerują, poza nim zaś nikogo to zwyczajnie nie obchodzi, a po trzecie – najzwyczajniej szkoda mi na to czasu i atłasu. Powstają zresztą liczne wierszyki pofestiwalowe, często z nazwiskami, z których to tekstów – jak z Plotka – można się łatwo dowiedzieć, kto ostatnio z kim i po co. Ja mam bulimiczny (czy raczej bólimiczny, bo mnie to dosyć boli i uwiera) przesyt tymi historiami, wolałabym w nich nie uczestniczyć, chociaż jak się pływa w ciasnym literackim akwarium, to trudno nie widzieć, nie słyszeć i się nie ocierać. Mimo wszystko wierzę, że źródło poezji bije gdzie indziej niż w przygodnym hotelowym wyrku. Poproszę więc o następne pytanie.

M.D: Zatem podpytam Cię jeszcze o przyjemniejsze rzeczy. Co czytasz na dobranoc dzieciom? (śmiech)

M.D:Najpierw powiem, że czytanie dzieciom jest świetnym ćwiczeniem z emisji głosu – zauważyłam, że dzięki cowieczornej lekturze bajek o wiele lepiej czytam własne wiersze na spotkaniach autorskich. Naprawdę godne polecenia, lepsze to niż kurs dykcji! (śmiech)

A co czytam? Moja córka ma pięć lat i czasem dręczą mnie wyrzuty sumienia, że dobieram jej lektury nieodpowiednie dla jej wieku, a jednocześnie nie umiem odmówić tej przyjemności jej i sobie. Do tej pory największymi bestsellerami były Dzieci z Bullerbyn i wszystkie przygody Pipi Pończoszanki, a już szczytem wszystkiego okazała się rozciągnięta na jakieś dwa miesiące cowieczorna lektura Nie kończącej się historii Michaela Ende (film, który jest zresztą bardzo okrojoną i odległą wersją opowieści, też się jej spodobał, ale już mniej). Jak Marysia była mniejsza, wolała wierszyki, ale teraz wygrywa proza i to właśnie najlepiej taka długa, którą można by czytać miesiąc albo dwa (do wierszyków pewnie powrócę, gdy do lekturowego rytuału dołączy roczniak Jasiek). Najcudowniejsze jest to,
że ukochane opowieści mojej córki (co często pokrywa się z tymi, jakie sama zapamiętałam z dzieciństwa) przenikają do jej zabaw, a często zarażają się nimi także moi znajomi – niejedna impreza dorosłych kończyła się tak, że pod batutą Marysi wszyscy stawaliśmy się Lisą, Ollem, Bossem, Lassem i innymi dzieciakami z książki Lindgren albo walczyliśmy o ocalenie Fantazjany jako Bastian z Nie kończącej się opowieści.

M.D: Nad czym obecnie pracujesz?

J.M:Obecnie bardzo ciężko pracuję nad tym, jak pogodzić ze sobą role mamy, korektorki, recenzentki i poetki (śmiech). A co do konkretów – wciąż (od lat) mam „na wokandzie” książkę o Chlebnikowie – wydzieram dla niej wszystkie wolne chwile, ale tych niestety jest niewiele. Pojawiają się też powolutku nowe wiersze, które grupuję w niezbyt jeszcze ciężkim folderze „Intima thule”. Nieśpiesznie i spokojnie czekam na inspiracje. I zapisuję, zapisuję, zapisuję…

M.D: W takim razie dziękuję za rozmowę, oczekując na Twoją kolejną poetycką odsłonę (śmiech).

J.M:A ja Ci dziękuję za wypytywanie.

d3nmodr
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3nmodr