Grobowiec w Sewilli jest powrotem do wspomnień. Debiut książkowy dwudziestoparoletniego Normana Lewisa, „Spanish Adventure”, opowiadał o podróży dwóch młodych Anglików kajakiem przez Hiszpanię. W siedemdziesiąt lat później dobiegający setki Lewis opowiedział tę historię raz jeszcze. Grobowiec w Sewilli ma także dwóch bohaterów (z których jeden jest Sycylijczykiem), tylko zamiast kajaka środkiem transportu są osobowe pociągi, przypadkowe ciężarówki, rozklekotane autobusy, przemytnicze łódki i własne nogi, a trasa podróży meandruje bardziej, niż górska rzeka, bo młodzieńcom depcze po piętach nadciągająca wojna domowa.
Zdawać by się mogło, że sycylijska szlachta to sama kwintesencja szlacheckości. Jednak w roku 1934 Lampedusa nie napisał jeszcze Lamparta , więc arystokratyczny teść narratora wolał chlubić się pochodzeniem od hiszpańskich grandów. Sam niemłody, zlecił misję badawczą synowi i zięciowi. Kierunek: Sewilla, cel: zlokalizowanie rodowego pałacu i rodzinnego grobowca w katedrze. Podróż od Pirenejów na południe okazała się biec po liniach zdecydowanie nieprostych. Stan wyjątkowy, odwołane pociągi, zablokowane drogi – narastające w kraju wrzenie spowalniało wędrówkę, ale w latach trzydziestych czas nie był jeszcze dobrem najwyższym, pamiątki dawnej świetności rodu czekały spokojnie w Sewilli od stuleci, więc dwaj młodzi ludzie mogli z wigorem i humorem stawić czoło przygodzie. Zresztą – nie tylko oni odbierali wzbierającą rewoltę jak preludium do wspaniałej,
męskiej przygody i jutrzenkę wolności. Rozmiarów nadciągającej tragedii nie przeczuwał nikt.
Dwaj towarzysze chłonęli osobliwości prowincjonalnego, trochę archaicznego świata, rozkoszując się prostymi potrawami, urokiem skromnych dziewcząt, rozmową z towarzyszami podróży. A także, oczywiście, przygodą. Jaskiniowcy, czarownice, torreadorzy, przemytnicy… Rozstrzelane świńskie tusze, tajniacy i kubki pełne krwi. W Madrycie było jeszcze bardziej ekscytująco: snajperzy i sypiące się szkło, ucieczki po dachach, brakowało chyba tylko Hemingwaya przy barze. A na końcu drogi – Sewilla.
To niemal niewiarygodne, jak sędziwemu autorowi u progu dwudziestego pierwszego wieku udało się napisać tę książkę tak, jakby rzeczywiście pochodziła z „wieku niewinności”, jakby o Hiszpanii opowiadał młody chłopak pełen radości życia i ciekawości świata, nie podejrzewający nawet, jak bardzo czarne chmury zbierają się już nad Europą. Zachwyciłam się kiedyś narracją Marcela Pagnola , piszącego u schyłku życia Chwałę mojego ojca i Zamek mojej matki . Norman Lewis sprawił mi podobną przyjemność.