Niezliczone ilości leków
Żmudny proces przygotowania do sztucznego zapłodnienia oznaczał dla kobiety trudny moment, w którym dobę wyznaczały godziny przyjmowania kolejnych lekarstw: "Codziennie wstrzykiwałam sobie w brzuch pięć miligramów lupronu i zażywałam tabletkę antykoncepcyjną oraz siedemdziesiąt pięć miligramów dexametazonu. W piątym dniu cyklu przestałam przyjmować pigułkę, więc natychmiast dostałam miesiączkę. W trzecim tygodniu leków przybyło.
Rano nadal brałam lupron i dexametazon. Wieczorami - follistim oraz repronex-menopur, a co drugi dzień również zastrzyk estrogenów. Zapewne w takim właśnie momencie cyklu ludzie zaczynają wariować. Znajoma powiedziała mi, że po samym clomidzie wpadła w paranoję i obsesję, a jej przyjaciółka przyznała, że leki podawane w terapii in vitro wpędziły ją w depresję" - czytamy w książce.
Był to także wyjątkowo trudny psychicznie czas, daleko odbiegający od dawnych wyobrażeń Sary na temat zachodzenia w ciążę: "Wieczorem, kładąc się do łóżka, wyobrażałam sobie, jak leżę koło Billa w zaawansowanej ciąży, i czułam dreszcz podniecenia. Wiedziałam, że to nierozważne. Co chwila zapalało się światełko ostrzegawcze z napisem "trzydzieści trzy procent". Lepiej byłoby otworzyć umysł na wszystkie możliwości, żyć chwilą, godzić się na wszystko, co przyniesie los. Jednak moje serce biło już rytmem ciąży, a mnie coraz trudniej było dopuścić taką możliwość, że po tym wszystkim w nią nie zajdę".