Kevin Powers ukończył Virginia Commonmwealth University, jest również magistrem sztuk pięknych University of Texas w Austin. W latach 2004 i 2005 służył jako strzelec karabinu maszynowego w Mosulu i Tal Afar (a nie, jakby chcieli redaktorzy niektórych jego biogramów, w Al Tafar). Żółte ptaki są jego debiutem powieściowym, za który otrzymał, między innymi, nagrody: Najlepszy Debiut 2012 według „Guardiana” oraz Nagrodę Fundacji Hemingwaya i PEN Clubu.
Wspomniany Tal Afar, na potrzeby książki przemianowany na Al Tafar, jest miastem niczym z opowieści Szeherezady – malownicze, oniryczne, stanowiące niewyraźną, regularną mozaikę kształtów, naszkicowaną bielą i jasnym brązem, przykryte kobiercem błękitnego nieba. W nocy, gdy wokół pojawiają się małe ogniska, a w oknach, kiedy już uprzątnie się stosy łusek z obejść i zmyje zaschniętą krew z progu, zapalane są rachityczne światełka, przypomina kapę pikowaną spadłymi gwiazdami. Nieopodal zaś znajduje się miasto, w którym miały znajdować się imponujące Ogrody Semiramidy, a biblijny Jonasz tak bardzo nie chciał doń dotrzeć, że aż przyprawił pewnego wieloryba o problemy gastryczne.
Tak jak na każdą z opowieści Szeherezady kładł się cień strachu o życie, a każdy świt mógł przynieść córce wezyra śmierć, tak i te irackie pejzaże kreślone przez Powersa noszą w sobie ponure brzemię. Idylla zazwyczaj łamana jest minorowym akordem, zawsze pojawi się rysa świadcząca o tym, że pod płaszczykiem sielanki skrywa się koszmar. Piękne, starożytne miasto zostaje zredukowane do minimum przy pomocy nowoczesnych narzędzi zniszczenia, zaś wczorajsza niewinność sprofanowana jest przez, coraz bardziej powszedniejące, rozkład i zgniliznę. Każda strona niesie tu brzemię nieuchronnej śmierci jednego z głównych bohaterów, Murphy'ego, każdy akapit nas do niej przybliża. Od pierwszych zdań to już nie jest „czy”, ale „kiedy” i „w jaki sposób”. Autor nie pozwala zapomnieć, że idylliczne obrazy majaczące nocą niczym akwaforty, to również miejsca wypełnione trupim odorem odcinającym się od zapachu rzeki i woni suszonej baraniny. Dominuje tu smród rozkładu, przytłaczając i unieważniając zapachowe bukiety obecne tu w
czasach pokoju.
Oto mamy rok 2004 - szeregowcy Murphy i Bartle walczą o Al Tafar dopełniając corocznej tradycji, od lat już amerykańskie wojska organizują tam krwawą paradę uświetniającą zmianę pór roku. Bohaterowie trawieni są przez poczucie bezradności i niemocy, niczym podczas tych ułamków sekund przed wypadkiem samochodowym, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że uderzenie jest nieuniknione, jest już zbyt późno, by cokolwiek zrobić i pozostaje czekać na zgrzyt metalu, trzask szyby, huk poduszki powietrznej, może śmierć. W Iraku ów ułamek sekundy rozciąga się do dni i tygodni, gdy zawieszeni między bytem a nieistnieniem, przytłoczeni ponurym determinizmem czekają na to, co nieuniknione. Kiedy widzą ginących, czują chorą ulgę zmieszaną z palącym wstydem uczuciem, że znów im się udało, znów ktoś za nich umarł. Podczas gdy Bartlemu uda się z Iraku wyrwać, ziemia proroków przyniesie Murphowi śmierć, obaj jednak umrą, wszak zamiast szczęśliwego, pełnego planów i marzeń chłopaka, do Ameryki powróci wrak, wypełniona poczuciem
winy i wstydu skorupa. Skorupa, która będzie musiała trwać przez lata w hańbie, nie marząc o niczym innym, tylko o tym, by pogrążyć w niebycie. Ukojenia nie znajdzie w cieple rodzinnego domu, zapachu świeżo skoszonej trawy, ni cichym brzęku kuchennych garnków. Nie uda mu się wyrwać z nawiasów definiowanych przez początek i koniec wojny; jak tysiące weteranów przyniesie ją ze sobą, bowiem „przyzwolenie na konieczność jest w nią bezwarunkowo wpisane”. Nic wszakże nie izoluje człowieka bardziej, niż własna przeszłość. Bartle z przerażeniem obserwował, jak przetrząsanie resztek wspomnień staje się grzebaniem w pustej, martwej dziurze, nie potrafiąc zrekompensować tego, co uległo wymazaniu, zostało gdzieś na irackiej pustyni. Im bliżej był zrekonstruowania postaci Murpha, tym bardziej zacierał się obraz, który próbował odtworzyć. Miał być powiernikiem pamięci, kustoszem znikającego muzeum, w którym zgromadził skrawki wspomnień, niknącego w monotonnej, przeraźliwie pustej codzienności – zawiódł. Miał chronić
Murpha i sprowadzić go do domu – i tu zawiódł, jak bowiem chronić coś, czego nie był w stanie dostrzec nawet w sobie samym? Zwłaszcza, że ich przyjaźń miała wykształtować się tam, gdzie co piękne, musi być natychmiast zniszczone. To, co niewinne – zbezczeszczone, zaś to, co wzniosłe – zwalone na bruk i podeptane buciorami.
Żółte ptaki napisane są poetyckim, pełnym melancholii stylem. Momentami może zapewne irytować jego rozbuchanie czy nadmierna barokowość, dość szybko jednak dajemy się porwać tej narracji, którą otwiera intrygujące zdanie: „wojna próbowała nas zabić wiosną”, by płynnie przejść w malowniczy opis równin Niniwy i pejzażu skąpanych w bieli budynków Al Tafar. Sceny te hipnotyzują, oszałamiają, urzekają, po czym, chwilę później, porażają grozą wojny. Zbyt wcześnie orzekać, czy wojna w Iraku doczekała się swojego Ernesta Hemingwaya , Jamesa Jonesa czy Tima O'Briena , na pewno jednak Żółte ptaki są książką ważną. Krwawy, brutalny naturalizm zastąpiony został tu liryzmem, niemniej Powersowi udało się, być może poprzez zastosowanie intrygujących zabiegów stylistycznych i rzucenia czytelnika w wir poetyckiej
dychotomii, uzyskać dzieło wstrząsające, poruszające i nie dające o sobie prędko zapomnieć.