Przy ulicy Filtrowej 68 w Warszawie, w sąsiedztwie Placu Narutowicza, mieści się kamienica Dochodowa Pocztowej Kasy Oszczędności. Główna brama zwieńczona jest rzeźbą orła, nad nią zaś znajdują się putta obejmujący baranki. Nad bocznymi wejściami widnieją baranie łby. 31 lipca 1944 roku podpisano tu rozkaz o wybuchu powstania. Stanisław Likiernik „Stach” twierdzi, że ci, którzy odpowiedzialni byli za tę decyzję, zbyt często używali owych bocznych wejść, zaś na słowa o tym, że Powstanie Warszawskie było moralnym zwycięstwem, odpowiedział kiedyś: „dwa, trzy takie zwycięstwa moralne, to już by Polski nie było”. Zdzisław Najder napisał o autorze, w przedmowie do jego powstańczych wspomnień zatytułowanych „Diabelne szczęście czy palec boży?”, że Stanisław Likiernik jest niestrudzony w pisaniu listów do redakcji, telefonowaniu ze sprostowaniami i przeciwstawianiu się stereotypowi o polskim antysemityzmie. Nieraz wyręcza pod tym względem naszą ospałą służbę dyplomatyczną. Na zaproszenie licznych liceów jeździ też po
Francji z pogadankami na temat II wojny światowej i okupacji niemieckiej. Ponieważ jest znakomitym gawędziarzem, bezpośrednim i dowcipnym, a opowiada bez żadnego koloryzowania i nawet cienia samochwalstwa, młodzi Francuzi są oczarowani owym strażnikiem polskiej pamięci. Dodać należy, że prócz tego, iż „Stach”, jeden z pierwowzorów „Kolumba” ze słynnej książki Romana Bratnego, jest strażnikiem polskiej pamięci, jest również tym, który nie pozwala tej pamięci pokryć się brązem, spychającym ją ku legendom i mitom.
W książce „Made in Poland”, stanowiącej zapis wywiadu, jaki przeprowadzili z Likiernikiem Emil Marat i Michał Wójcik, powrócimy zarówno do czasów Powstania, jak i wspomnianego odbrązawiania historii. Najpierw jednak poznamy przedwojenne losy bohatera i akcje przeprowadzane w ramach działalności w grupie podporucznika Stanisława Sosabowskiego „Stasinek” Oddziału Dyspozycyjnego "A" Kedywu Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej. Przeczytamy więc m.in. o akcjach „Pol” i „Panienka”; podczas tej ostatniej zabił swojego pierwszego Niemca: „jak pstryknięcie palcem. Fraszka”. Jednak już tutaj nie mamy do czynienia z opowieściami w stylu „Czas honoru”, gdzie grupka superbohaterów w wyglansowanych oficerkach, likwiduje tabuny Niemców, co jakiś czas poprawiając sobie nienaganne fryzury. Już w tej części zaczyna przebijać gorycz. Jak wspomina Likiernik, przed Powstaniem 90% ludzi z konspiracji szkoliło się na kompletach i, czasami, jeździło do lasu na ćwiczenia, zaś w Warszawie prawdziwą „robotę” odwalało tylko 100-200
osób: ci z Kedywu i „Zośki”. Nie jest to, moim zdaniem, do końca precyzyjne, zwłaszcza, że „Zośka” powstała po przekształceniu jednego z Oddziałów Dyspozycyjnych KG AK. Zresztą, zastanawia mnie, jak się ma utyskiwanie na to, że konspiracja to głównie komplety, a nie przygotowanie do akcji, do opinii, którą przeczytamy troszkę dalej, jakoby jedyną sensowną rzeczą w konspiracji było właśnie nauczanie podziemne: gdyby nie ono, cała generacja zostałaby bez szkoły. Ponadto, w książce przeczytamy, że Kedyw został podporządkowany płk. Mazurkiewiczowi w czasie Powstania Warszawskiego – nie jest to prawda, „Radosław” został komendantem 1 lutego 1944 roku.
W pracy znajdziemy ciekawą informację, którą znałem do tej pory jedynie w formie plotki, jakoby Niemcy pobierali krew od ludzi skazanych na rozstrzelanie. Niestety, i w „Made in Poland” brak jest źródeł tej pogłoski. Likiernik bardzo ostro reaguje za to na zarzuty Zychowicza, jakoby akcje Kedywu nakręcały spiralę przemocy i skutkowały li tylko akcjami odwetowymi ze strony okupanta. Dość rzec, że nie pozostawia na młodym autorze suchej nitki, zresztą nie tylko w kwestii owych akcji odwetowych. Jak wspomina, widząc to, co się działo, egzekucje, łapanki i terror, nie można było niczego nie robić, byłoby to wszak wbrew ogólnoludzkiej logice, w którą oni, młodzi ludzie, wciąż wierzyli. Z drugiej strony, kilkadziesiąt akapitów dalej, ten sam człowiek mówi, że Powstanie Warszawskie było wbrew logice, a przecież niejednokrotnie apologeci tego zrywu przytaczali dokładnie te same argumenty – że widząc to, co się w Warszawie dzieje, nie sposób było pozostać biernym. W części dotyczącej samego Powstania Likiernik mówi,
że 95% młodzieży w konspiracji przygotowywało się mentalnie do akcji zbrojnej i, w przeciwieństwie do tych z Kedywu, nie miało się gdzie wyżyć, wykazać w walce, której nie znali, a o której marzyli. Dla tych 95% Powstanie to było największe przeżycie – nie wiem, czy można tę kwestię aż tak uprościć sprowadzając do tego, że warszawski zryw miał miejsce dlatego, że młodzież się nie wyżyła podczas okupacji. Ponadto, niejednokrotnie wspomina Likiernik o Ukraińcach, którzy dokonywali rzezi podczas Powstania – kiedy stoimy na straży pamięci i demitologizujemy historię, to myślę, że warto, by stać tam również, jeśli chodzi o tę drugą stronę barykady. Ukraińcy, wchodzący w skład ULS, owszem, walczyli z powstańcami w drugiej połowie września na Czerniakowie i w Puszczy Kampinoskiej, ale wśród siepaczy Kaminskiego byli głównie Rosjanie i Białorusini.
Roman Bratny wspominał, że bał się wchodzić podczas Powstania do piwnic – nie dlatego, że byli tam Niemcy, a z tego powodu, że kryły się tam matki z dziećmi. Autor „Kolumbów” obawiał się, że jedna z tych matek po prostu da mu w twarz. W podobnym tonie wypowiadał się Likiernik: „starałem się nie wchodzić do piwnic, aby tego nie słyszeć: wariaci, durnie, szaleńcy, coście najlepszego zrobili?”. W całej książce dominuje gorycz i irytacja na decydentów, którzy podpisali rozkaz wybuchu Powstania. Na pytanie o to, czy wiara mogła pozwolić zrozumieć sens Powstania, odpowiada: „Zrozumieć? Co tu było do zrozumienia? Że mamy głupich dowódców, a Stalin to wykorzystał? To ja zrozumiałem bez Pana Boga”. Jedynym pozytywem zrywu jest dlań to, że przynajmniej jest nadzieja, iż „już nigdy kretyni nie będą wiedli dzieciaków na barykady (…) niechaj Polska zna, jakich synów ma... synów idiotów”. Ostro krytykuje autor Normana Daviesa mówiąc, że Brytyjczyk zrazu był przeciwko zrywowi, a jak przyjechał do Polski, nagle zrobił się
zeń wielki zwolennik i obrońca.
W swych opowieściach jak ognia unika Likiernik patosu i jakiegokolwiek nadęcia – słynne przejście Powstańców przez Ogród Saski nazywane tu i ówdzie „genialną akcją”, dla „Stacha” było niczym innym, jak zwykłą ucieczką. Szydzi również z tego, że kawaleria, która przybyła na pomoc przed atakiem na Stawki, nawet koni nie miała. Przyznam, że zdumiał mnie ten zarzut – ojciec Stanisława Likiernika służył w 1. Pułku Ułanów Krechowieckich, był m.in. adiutantem gen. „Orlicz” Dreszera, toteż syn doskonale znał sposób walki kawaleryjskiej i wiedział, że ta walczyła w szyku pieszym, zaś konie wykorzystywane były przede wszystkim do przemieszczania, nie boju. Nie rozumiem więc, skąd się wziął ten kpiący ton i zdziwienie, że kawaleria, w terenie miejskim, nie używała koni. Powstaniec ochoczo przywołuje również liczbę 200 000 zabitych podczas Powstania Warszawskiego – liczbę dość dawno temu zweryfikowaną i uznaną za błędną. Twierdzi również, że żaden z dowódców tego zrywu nie bawet chwili na froncie w Warszawie, nie był w
akcji. Uwagę, że przecież „Monter” i „Żywiciel” walczyli w Powstaniu, zbywa milczeniem.
„Made in Poland” składa się przede wszystkim z opowieści Stanisława Likiernika, przeplatanych pytaniami autorów, momentami troszkę irytującymi, gdy pozwalają sobie na poufałość. Ponadto, zawiera obszerne cytaty z powszechnie dostępnych książek, takich jak m.in. „Pamiętniki żołnierzy baonu Zośka”. Oprócz bardzo ciekawych wspomnień okupacyjnych i powstańczych oraz – bardzo emocjonalnej – krytyki Powstania, znajdziemy w tej książce również ciekawe wzmianki o powojennej przyjaźni z Bratnym, o recepcji „Kolumbów”, pracy we Francji i wprowadzeniu do fabryki Philipsa tytułowej idei „made in Poland”, opartej nie na konkurencji, a zaufaniu, partnerstwie i przyjaźni. Przeczytamy też bardzo ciekawe, i dotąd nieprzesadnie nagłaśniane, historie o „gangsterce” „Kolumba” przemycającego samochody z Niemiec oraz o szmuglowaniu przezeń lekarstw statkiem. Z ciepłym uśmiechem czyta się również fragmenty traktujące o „Stasinku” Sosabowskim, który – będąc niewidomym – prezentował przed samą królową angielską swoje zdolności
strzeleckie.
Likiernik ma poglądy bardzo wyraziste, język zaś – cięty. O współczesnej młodzieży zajmującej się rekonstrukcjami historycznymi mówi: „osiołki chodzący w panterkach (…) udawanie wojny na ulicy i bieganie z karabinami na oczach publiczności zjadającej hamburgery – bzdura absolutna”. Myślę jednak, że rekonstruktorzy powinni się cieszyć, bowiem i tak zostali potraktowani dość łagodnie – Heideger został określony jako „kawał sukinsyna”, zaś Celine - „kawał skurwysyna absolutnego (nie mogę czytać książek takiego bydlaka)”. Jakby komuś było mało, każdy, kto neguje i zaprzecza temu, że Powstanie było tragedią i katastrofą, jest zupełnym osłem. Książka ta zrodziła się zresztą m.in. z irytacji, frustracji, głównie na pracę Zychowicza, „Obłęd'44”, ale również na dzieło Rybickiej, oparte na archiwach Kedywu. Likiernik postanowił zgodzić się na wywiad, by sprostować wszelkie nieścisłości, pomyłki, zwłaszcza te, które, jak sam pisze, zszokowały go i doprowadziły do wściekłości. Dziełko Zychowicza zszokowało Likiernika
poziomem oderwania od rzeczywistości i realiów epoki. W posłowiu wytyka autor większe absurdy „Obłędu'44” zastanawiając się zarazem, czy te, jak mówi, głupstwa, w ogóle zasługują na jakąkolwiek polemikę. W latach 90-tych, Stanisław Likiernik był bohaterem reportażu, jaki Marat i Wójcik przeprowadzili dla Radia Zet. Dziennikarze towarzyszyli mu podczas wizyt w Warszawie, gościli również u niego we Francji. Zirytowany na obłędne tezy młodych wilków publicystyki historycznej, „Stach” zgodził się na ponowną rozmowę – cieszę się, że chociaż taki pożytek mamy z książki Zychowicza. Cieszę się, bowiem, pomimo swoich wad, nieznośnie autorytatywnych sądów i stawianiu spraw na ostrzu noża, „Made in Poland” jest książką ważną, stanowiąc istotne rozszerzenie tego, co Likiernik pisał w „Diabelnym szczęściu czy palcu Bożym”. A że czasem jest naprawdę ostro? Cóż, myślę, że tytułowemu jednemu z ostatnich żołnierzy Kedywu, człowiekowi, który przeszedł szlak bojowy na Woli, Starym Mieście i Czerniakowie, można wybaczyć wiele.
Szkoda tylko, że przez ów cięty język książka niemało traci, momentami wręcz wywołując grymas niesmaku.