Głupie społeczeństwo wybiera głupie media, a głupie media ogłupiają społeczeństwo. Oba organizmy żyją ze sobą w doskonałej symbiozie, karmiąc się nawzajem kłótnią polityków (nazywaną szumnie debatą), nieszczęściem (a może szczęściem?) gwiazdki reality show przyłapanej na plaży topless i jakże przyjemnie dramatycznymi zgonami noworodków i ich z góry skazanymi na ukamienowanie matkami. Jak to przerażająco trafnie ujął Kurt Vonnegut : „jedna z niewielu dobrych rzeczy, jakie można powiedzieć o naszych czasach: jeśli zginiesz okropną śmiercią i pokaże to telewizja – nie umrzesz na próżno. Dostarczysz nam rozrywki.”
Pilnowanie strażników nie jest historią mediów, mimo że sporo faktów historycznych podaje. Suchym kodeksem etyki dziennikarskiej – również nie, choć skupia się na moralności „czwartej władzy”. Co więc chce przekazać swoim kolegom po fachu Maciej Iłowiecki, dziennikarz, wykładowca i wieloletni członek Rady Etyki Mediów?
Autor zabiera ważny głos w ważnej sprawie. I zajmuje konkretne stanowisko. Nie akceptujące sprzeciwu samookreślenie się w dziennikarskiej rzeczywistości oraz bezwzględne ostateczne starcie z przeciwnikami polityki REM niektórzy odczują jako zbyt osobiste w wymowie i co za tym idzie – drażniące. Na szczęście jest i solidnie nakreślone tło, czyli chociażby opisy krajów i stowarzyszeń, którym „się udało”.
I tak na przykład, już samo zamieszczenie pełnego skandynawskiego opracowania na temat niezależności redakcyjnej i jej obrony, sugeruje, że dobrze by było przenieść na nasze realia tamtejszy system myślenia. Również w Skandynawii powszechna tabloidyzacja zapuściła głęboko korzenie, ale z drugiej strony dziennikarze nie boją się szczerze mówić o kłopotach z zachowaniem obiektywności, czy o trudnościach w porozumieniu się z wydawcą i reklamodawcami. Z całych sił starają się nie zatracić cienkiej granicy między dobrym reportażem, a dużymi pieniędzmi, które najłatwiej osiąga się w dwuznacznych sytuacjach.
Iłowiecki często podpiera się słowami powszechnie uznawanych autorytetów, z Janem Pawłem II na czele („nie ma wolności bez odpowiedzialności”), a przeplata je kolejnymi zbiorami przepisów dotyczących etyki dziennikarskiej – państwowych (wspomniane kraje skandynawskie), wewnętrznych, czy prywatnych (bardzo chwali spisane zasady telewizji Polsat). Ta regularność ma na celu przekonanie nas do zajęcia postawy strażnika moralności dziennikarskiej, ale niestety dosyć szybko zsyła na czytelnika urok trudnego do opanowania uczucia znużenia. Choć technicznie przejrzysta, książka jest mało komunikatywna, dlatego nie polecam czytania jej jednym tchem (co w zasadzie trudno byłoby sobie realnie wyobrazić). Warto skupić się na konkretnych pomysłach, przeanalizować mentorskie przemyślenia i wybrać swoją drogę. Być może tę jedyną najlepszą, ale nie oszukujmy się – ideał będzie trudny do osiągnięcia w dobie nierozerwalnej symbiozy breaking news i
reklamy.
Iłowiecki zwraca się nie tylko do swoich dziennikarskich współbraci – równie bezpośrednio traktuje odbiorców, czyli czytelników, internautów i telewidzów, mocno skupiając się na tej ostatniej grupie. W tym miejscu dokonuje bardzo trafnych spostrzeżeń: media rzadko kiedy są obiektywne i podają informacje nie najważniejsze, lecz z ich punktu widzenia najbardziej atrakcyjne; zawoalowana pornografia to „haczyk” reklamodawców (chociażby w czasopismach dla kobiet pełnych zdjęć roznegliżowanych modelek); odbiorca uważa świat kreowany przez media za bardziej realny od tego rzeczywistego; ludzie nie rozumieją sensu przekazywanej informacji i mają kłopoty z ustaleniem właściwej hierarchii wiadomości, które do nich docierają; media bronią słabszych i upośledzonych, ale często przy tym poniżają całą wspólnotę. I, już na koniec, najciekawsze stwierdzenie: media nie mówią, co mamy myśleć, ale o czym mamy myśleć. Książka Iłowieckiego to materiał na solidny pancerz ochronny dla pragnących myśleć niezależnie.