Gen. Zbigniew Ścibor-Rylski stracił siostrę i przyjaciela. "Jego uwaga skupiała się na czym innym"
Życie zmarłego w 2018 r. Zbigniewa Ścibora-Rylskiego od początku naznaczone było wojną, ucieczką i śmiercią. Generał stał się kustoszem pamięci tragicznych wydarzeń i symbolem kolejnych rocznic Powstania Warszawskiego. Chciał, by coś podobnego nigdy się już nie powtórzyło.
Przyszły generał Zbigniew Ścibor-Rylski przyszedł na świat w Browkach pod Kijowem podczas I wojny światowej. Konfliktu, który radykalnie zmienił oblicze ówczesnego świata, sposób prowadzenia walk, a także dał Polsce szansę na odzyskanie niepodległości.
W wieku 20 lat Zbyszek zdał egzamin do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Warszawie i złożył przysięgę żołnierską, która zaważyła na całym jego ponad 100-letnim życiu. W szkole był prymusem, ale ukończenie studiów i promocję na stopień podporucznika uniemożliwił mu wybuch II wojny światowej. Znów cały świat zadrżał w posadach.
Zobacz: Jan Ołdakowski o procesie gen. Ścibora-Rylskiego: tak szybkie działanie sądu rani uczucia powstańców
Zbigniew walczył w kampanii wrześniowej. Trafił do niewoli, uciekł i przedostał się do okupowanej Warszawy. Tu "Stanisław" zaczyna swoją konspiracyjną działalność. Wozi leki do getta, obsługuje zrzuty cichociemnych, a podczas Powstania Warszawskiego, które rozpoczyna się 1 sierpnia 1944, dowodzi kompanią w Batalionie "Czata 49" Zgrupowania Radosław.
Ale nim ono nadejdzie, Zbigniew Ścibor-Rylski jako porucznik "Motyl" walczy w składzie 27. Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej. Wszystko, co poprzedza ten moment – śmierć siostry, przyjaciela i getta – w jego opowieści zajmuje zaskakująco niewiele miejsca. Zupełnie tak, jakby jego uwaga w tamtym czasie skupiła się na czymś innym - zauważa autor pierwszej biografii generała Zbigniewa Ścibora-Rylskiego, Sebastian Pawlina. Książka ukazała się 28 lipca nakładem wyd. Znak Horyzont.
Poniżej publikujemy fragment rozdziału 6. - Wołyński kocioł - książki "Motyl Ścibor-Rylski. 100 lat Polski, czyli opowieść o generale"
Przez całą niemalże okupację polskie społeczeństwo wyszukiwało w napływających wiadomościach o przebiegu walk na frontach śladów czegoś, co można by nazwać nadzieją. […] Jednak dopiero początek 1943 roku przyniósł zmiany, które nie okazały się jedynie złudzeniem. […]
A przyszłość niejeden jeszcze koszmar i zbrodnię miała w repertuarze. W kwietniu w ciągu zaledwie kilku dni warszawiacy doświadczyli dwóch tragedii. Najpierw dowiedzieli się o mordzie katyńskim, a już chwilę później obserwowali, jak ich miasto po raz drugi tej wojny płonie.
Adina Blady-Szwajgier warszawskie getto opuściła w styczniu 1943 roku. Przeprowadzona na stronę aryjską, została łączniczką ŻOB-u. Nosiła broń, amunicję, dokumenty. Gdy w Warszawie wybuchła wiosna, broni i amunicji nosiła najwięcej. Gdy w Warszawie wybuchło powstanie, zaczęła nosić kwiaty.
Rano usłyszałyśmy strzały. Z daleka. To nie było w naszym domu ani na naszej ulicy [Dzielnej]. Ubrałam się, zeszłam na dół i dowiedziałam się, że to w getcie. Ludzie mówili: "Zaczęło się". Więc poszłam na górę i powiedziałam to Heli, a ona tak jakby zapadła się w sobie. Miała szarą twarz. Ale ja jej nie pocieszałam. "Wychodzę", powiedziałam. A ona powiedziała: "Idź". I nic więcej.
Ubrałam się starannie. Włożyłam tę najlepszą garsonkę, uczesałam się, upudrowałam, umalowałam usta. Jeszcze przed wyjściem popatrzyłam w lustro. Wszystko w porządku. Zwykła twarz. U ulicznej kwiaciarki kupiłam pęk kaczeńców. Taki duży. Trzymałam te kwiaty w obu rękach i mogłam w nich zanurzyć twarz. Że to radość, wiosna. Wielki Tydzień. Poniedziałek. I poszłam. Na plac Krasińskich. Najbliżej domu.
Same mnie nogi poniosły tam pod mur. Studnia tam stała. Stoi do dziś. Taka "gruba Kaśka", pękata pompa uliczna z dawnych czasów. Przy tej studni w dzieciństwie obmywałam oczy z łez i nogi z krwi po upadkach na ulicy lub w ogrodzie. Ale dziś nie miałam łez do obmywania. Tylko stanęłam i oparłam się o tę studnię mego dzieciństwa.
Nie codziennie chodziła na plac Krasińskich. Zamiast tego razem z koleżanką szły na ulicę Muranowską, tam zatrzymywały się w jednej z klatek schodowych i patrzyły. "Do bólu oczu. Ale nic nie było widać, tylko w oczach miałyśmy szarość dymu i w ustach gorycz swądu, który stał nad Warszawą. Ale wciąż z Marysią byłyśmy takie same uśmiechnięte i beztroskie, radosne młode dziewczyny w Wielki Tydzień 1943 roku. I było dużo pracy, bo przecież wierzyło się, że dużo ludzi przeżyje: jak się walczy, to niekoniecznie trzeba ginąć".
Dramat getta obserwowała cała Warszawa – i cała o tym rozmawiała. […]
Również Zbigniew patrzył i zapamiętywał: "Strasznie to wyglądało. Strzelanina, wybuchy, palące się domy. Najczęściej patrzyłem na getto z ulicy Bielańskiej (…). Jednego dnia co kilkanaście–kilkadziesiąt minut nad getto nadlatywał samolot, zrzucał bombę i wracał. Dla nas, młodych ludzi, ten widok mordowania żydowskiej dzielnicy był strasznie przygnębiający. Staliśmy z boku, patrzyliśmy i nie mogliśmy pomóc".
Tym widokom, będącym zapowiedzią losu całej Warszawy, towarzyszył terkot broni maszynowej, palby karabinów, krzyki ludzi i żołnierzy. Po drugiej stronie muru zbierano się na ulicach i patrzono, słuchano, komentowano. Dźwięk i ruch wypełniał wówczas miasto. Aż w końcu pewnego majowego dnia zapadła cisza. Trwała bardzo krótko, bo szybko rozpoczęto równanie pozostałości getta z ziemią.
W końcu miejsce miasta zastąpiły masywy górskie ruin, z dolinami, które kiedyś były ulicami, z polanami, gdzie odbywały się targi, głośne i pełne życia. Teraz rozgościła się w nich pustka. Pustka, którą z czasem usłyszała cała Warszawa. A przynajmniej jej część. Ta, która zrozumiała, że "Żydzi nigdy nie byli tak obecni w nas, jak od chwili, gdy już ich nie było". […]
Jeszcze zanim dopełnił się los getta, rodzinę Ściborów-Rylskich dotknęły dwa dramaty. Oba w 1942 roku. Najpierw, krótko po tym, jak urodziła syna, Oskara, zmarła Ewa. Miała trzydzieści lat. Pod koniec roku cios zaś spadł na Dankę, szczęśliwą wówczas żonę Bohdana Piątkowskiego "Dżula", cichociemnego, z którym już się spotkaliśmy na placówce zrzutowej pod Wyszkowem.
Nie wiemy, jak się poznali, ale wiemy, że szybko się zaręczyli, szybko wzięli ślub i szybko zamieszkali w niedużym, jednopokojowym mieszkaniu. Maria polubiła zięcia – wydał jej się bardzo grzeczny, subtelny.
Szczęście młodych trwało jednak krótko. On – oficer Armii Krajowej, specjalista od dywersji, ona – łączniczka. Typowe wojenne małżeństwo, które nie mogło się dobrze skończyć. Maria wspominała, że "ledwo się ich szczęście małżeńskie rozpoczęło, ledwo mieli czas trochę się lepiej zapoznać, [gdy] nieubłagany rozkaz wymarszu przerwał w brutalny sposób tę tak mile zapowiadającą się sielankę. Danusia biedna nie mogła się temu przeciwstawić".
Rozstali się, a w grudniu 1942 roku w Mińsku "Dżul" wpadł w ręce Niemców. Torturowany, próbował jeszcze uciekać, ale nie udało mu się. Zginął prawdopodobnie w marcu 1943 roku.
W tym samym czasie Danuta leżała w domu ze złamaną ręką. Opiekował się nią, jak pisała Maria, przyjaciel Bohdana. Nie podała, o kogo chodzi. Wspomniała jedynie, że i on w końcu zginął. […]
Wszystko to – śmierć siostry, śmierć "Dżula", śmierć getta – w opowieści "Stanisława" zajmuje zaskakująco niewiele miejsca. Zupełnie tak, jakby jego uwaga w tamtym czasie skupiła się na czymś innym.
Od upadku powstania w getcie minął już miesiąc. Trwa spotkanie w lokalu konspiracyjnym przy ulicy Miodowej. Umeblujmy go na chwilę, łatwiej będzie nam wyobrazić sobie całą scenę. W dużym pokoju, bliżej ściany, na której wisi obraz ze scenką rodzajową, stoi stół. Przy nim, na tle barwnego kilimu, siedzi około czterdziestoletni mężczyzna. Marynarkę powiesił na oparciu krzesła. Przed nim, jak na kazaniu, grupa dwudziestu kilku mężczyzn. Wśród nich jest Zbigniew.
Część z nich się zna, ale nie wszyscy. Tak jest bezpieczniej. Większość siedzi na krzesłach, dwóch na fotelach, ktoś stoi przy oknie. Pilnuje, czy do bramy nie wchodzą podejrzane osoby. Rozmawiają. Nagle oficer prowadzący zebranie, ten przy stole, zadaje pytanie, czy jest ochotnik do wyjazdu na Wołyń. Tamtejsza AK pilnie potrzebuje specjalisty od przyjmowania zrzutów.