Dziecięca prostytucja, dzieciobójstwo i kultura gwałtu. To obraz II RP, o którym nie chcemy pamiętać
Dowody historyczne mówią wprost: gwałciciel, także pedofil, w II RP był bezkarny. Przepisy prawne broniły napastnika, w bagno prostytucji wciągano małe dzieci, kwitła kultura gwałtu. Zdaniem Kamila Janickiego, autora "Epoki milczenia", mimo upływu lat sytuacja pod wieloma względami nie zmienia się na lepsze.
Jakub Zagalski: W nowym serialu "Alienista", którego akcja rozgrywa się w Nowym Jorku pod koniec XIX w., dominuje szokujący wątek chłopięcej prostytucji na masową skalę. Serial jest fikcyjny, choć czytając pana książkę o przedwojennej Polsce, nie wszystkie sytuacje wydają się być wymysłem scenarzystów i można szukać wspólnego mianownika z polskim gruntem. A może domy publiczne z samymi chłopcami były tylko domeną "zepsutego" Zachodu?
Kamil Janicki: Nie spotkałem się z przypadkiem polskiego, przedwojennego burdelu, w którym handlowano by wyłącznie ciałami chłopców. To jednak wcale jeszcze nie znaczy, że nasi pradziadkowie byli bardziej moralni od Amerykanów. Po prostu polskie domy publiczne – a tych w samej Warszawie było przynajmniej siedemset – stawiały na różnorodność swojej "oferty". W bagno prostytucji wciągano już dzieci, nawet bardzo młode. Obojga płci, ale jednak dużo częściej dziewczynki.
Częste było zjawisko, gdy uczennice w wieku ośmiu czy dziewięciu lat już parały się "płatną miłością". Czasem robiły to z własnej woli, dorabiając do kieszonkowego i ściągając liczną klientelę choćby dzięki temu, że oferowały ceny do trzech razy niższych od najtańszych stołecznych prostytutek nazywanych "rogówkami". W innych przypadkach to rodzice skłaniali, albo wręcz zmuszali swoje pociechy do nierządu. Tak było chociażby w wielodzietnych rodzinach z przemysłowej Łodzi, gdzie zarobki ojca-robotnika nie mogły wystarczyć, by wyżywić całą gromadkę. Częste były wreszcie historie, gdy dziewczyny z dużych miast, nawet z bardzo dobrych rodzin, szukały sobie możnych sponsorów w zamian za modne buty, kapelusz czy wizytę w drogiej restauracji. Zupełnie jak "galerianki", o których było głośno parę lat temu. O skali zepsucia może świadczyć również fakt, że wedle pogłosek krążących po mieście, w Warszawie funkcjonował nawet dom publiczny na telefon, w którym można było zamówić sobie do domu nie tylko dorosłe, ale i nieletnie prostytutki.
Pisząc o dziecięcej prostytucji czy molestowaniu nieletnich zauważa pan, że w przedwojennej Polsce pojęcie pedofilii praktycznie nie funkcjonowało. Co było tego powodem? W końcu ówcześni specjaliści potrafili nazwać to zjawisko.
Rzeczywiście termin "pedofilia" pojawia się w pracach naukowych, w prawniczych leksykonach czy w raportach lekarzy. Prasa go jednak nie podchwyciła, w przeciwieństwie do wielu innych określeń ukutych w tamtej właśnie epoce. Wielką karierę robił na przykład masochizm. Słowo rozdmuchane za sprawą wielkich afer kryminalnych, jak choćby historii rosyjskiej hrabiny Marii Tarnowskiej, która wzięła ślub z zamożnych magnatem, skłoniła go do wykupienia pokaźnej polisy ubezpieczeniowej, po czym zamordowała go, wysługując się do tego celu zadurzonym w sobie guwernerem, który prosił ja, by go chłostała i gasiła na jego rękach papierosy…
Ale już historie o gwałtach na dzieciach nie nadawały się na podobną brukową "telenowelę". Gazety informowały o nich, ale na ostatnich szpaltach, jako o zdarzeniach z jednej strony powszechnych, z drugiej zaś – mało przejmujących opinię publiczną. Jeśli coś naprawdę zaskakuje, to nie brak popularnych dzisiaj terminów, ale zupełna znieczulica. Nieraz zdarzało się, że w kamienicy mieszkał człowiek, o którym powszechnie opowiadano, że to zboczeniec i że zaciąga do swojego mieszkania małe dzieci, a mimo to sąsiedzi ignorowali sprawę, wypuszczali dzieci, żeby się bawiły na klatce schodowej czy na podwórzu, ignorowali wszelkie doniesienia. Łuski z oczu spadały im często dopiero, gdy pedofila złapano na gorącym uczynku, gwałcącego ich własne dziecko w szopie za domem. Albo kiedy lekarz wydawał diagnozę, dowodzącą, że dziecko choruje na kiłę.
A propos kiły, w książce wspomina pan przerażającą teorię, że spółkowanie z niewinną dziewczyną "leczyło" choroby weneryczne. Jakie jeszcze seksualne zabobony funkcjonowały w przedwojennej Polsce?
To był zdecydowanie najpowszechniejszy zabobon. Konkretnie wierzono, że spółkując z dziewicą można wyzbyć się kiły, natomiast zgwałconemu dziecku nie grozi zarażenie. Z przypadkiem tym na co dzień stykali się lekarze, zwłaszcza wenerolodzy. Pracujący w przedwojennej Łodzi Paweł Klinger relacjonował przypadek kobiety, która zgłosiła się do jego gabinetu, bo nabrała obaw, że może być zarażona kiłą. Lekarz dopytał ją skąd te podejrzenia, jeśli dotąd nie dostrzegła żadnych objawów. Pacjentka bez oporów wyjawiła, że przez dziurkę od klucza widziała swojego męża, jak ten gwałci małą córeczkę sąsiadów. Nie przerwała mu, nie ratowała dziecka, nie doniosła o sprawie na policję. Nawet chyba po fakcie nie robiła małżonkowi wyrzutów. Jedyne co, to że udała się do lekarza, by sprawdzić, czy czasem i ona nie jest zarażona.
Skala przestępczości seksualnej wymierzonej w dzieci była tak ogromna, że pod jej wpływem powstało popularne do dzisiaj napomnienie, stale powtarzane przez wszelkich rodziców: nie bierz słodyczy od nieznajomych. Dzisiaj przestroga może się wydawać niepraktyczna, abstrakcyjna, bo też jak często zdarza się, że pedofil rzeczywiście nęci dzieci cukierkami? Przed wojną działo się to właściwie codziennie. Trafiłem na dziesiątki takich spraw: od zboczeńców wyczekujących pod szkołami z workiem łakoci, przez zawiadowcę stacji kolejowej, który w liścikach do dziewięciolatki oferował, że kupi jej figi, o ile ta "da mu włożyć", po przypadki, gdy gwałcił brat, albo kuzyn, wcześniej wywabiwszy młodszą krewniaczkę z domu właściwe cukierkami. Wreszcie byli i staruszkowie, przekonujący córki sąsiadów, że "będzie się im nudzić w domu" i proponujący słodycze w zamian za wspólną "zabawę" za zamkniętymi drzwiami…
Jak na tle sąsiednich państw wypadała karalność przestępstw seksualnych w międzywojennej Polsce? Prawa zaborców, podające chociażby minimalną karę za gwałt, wydają się być bardziej restrykcyjne niż polski kodeks, który pozwalał ukarać winnego tygodniowym pobytem w więzieniu.
Przedwojenne państwo polskie słynęło z ospałości w sprawach legislacyjnych. W efekcie przez ponad trzynaście lat po odzyskaniu niepodległości w II RP wciąż obowiązywały kodeksy z czasów zaborczych. W Warszawie przestępców karano zgodnie z carskimi ukazami, a Austrii robiono to tak, jak za czasów "Najjaśniejszego Pana", a w Poznaniu – zgodnie z surowym pruskim kodeksem. Gdy wreszcie przygotowano i przepchnięto przez parlament polską ustawę karną, dołożono wszelkich starań, by była ona postępowa i nowoczesna.
Tyle, że ta postępowość w obszarze przestępczości seksualnej sprowadzała się do zupełnego zniwelowania kar i rozmycia odpowiedzialności. Wcześniej gwałty ścigano z urzędu jako ciężkie naruszenie porządku publicznego. Ale polscy prawnicy doszli do wnioski, że nie należy wchodzić kobietom z buciorami w życie intymne. Od 1932 roku prokuratura zajmowała się zgwałceniami tylko na wniosek pokrzywdzonego. Czyli właściwie nigdy, bo w powszechnej opinii na podobną "awanturę" decydowały się tylko kobiety bezwstydne lub szantażystki. Kodeks nie zawierał nawet definicji gwałtu. Trzeba go było doprecyzować, co po dwóch latach zrobił Sąd Najwyższy… zupełnie niwelując ochronę pokrzywdzonych. Opierając się na opiniach naukowców, twierdzących, że każda dorosła kobieta potrafi obronić się przed gwałtem i że przestępczość seksualna jest niemal niemożliwa, przyjęto reguły, które przed sądem stawiały nie sprawców – ale ofiary. To one miały udowadniać, że ich opór był "stały, prawdziwy i niesymulowany". A potem i tak wystarczyło, że sprawca zeznał, iż nie zauważył tego oporu (a więc nie było świadomy, że łamie prawo) i puszczono go wolno.
Efekt był taki, że przestępczości seksualnej nawet nie liczono. Dysponujemy dokładnymi danymi tylko z dwóch lat. Wtedy "oficjalnie" do gwałtu w Warszawie dochodziło raz na pół roku. W Krakowie – raz na kwartał. W całym kraju liczba skazań wahała się od 200 do 300 w roku. W żaden sposób nie oddawało to prawdziwej skali zjawiska. Zresztą jeden przedwojenny adwokat, Alfred Lutwak, w dziwnym przypływie szczerości przyznał, że Polska to kraj, w którym można swobodnie zgwałcić każdą ofiarę i w 99 proc. przypadków pozostać bezkarnym.
W książce pisze pan wprost o kulturze gwałtu, która dotyczy nie tylko przedwojennej Polski, ale także obecnej rzeczywistości. Dane statystyczne sprzed wieku i opisywane sytuacje są przerażające. Czy mimo zachodzących zmian w kodeksie karnym i świadomości społecznej jest tak źle, że za sto lat ktoś napisze kontynuację "Epoki milczenia"?
Obecny kodeks ściśle bazuje na tym przedwojennym. Regułę ścigania gwałtu tylko na wniosek ofiary zniesiono przy głośnych protestach prawników oraz lekarzy, powtarzających te same argumenty, które krążyły przed 70 laty. Co do statystyk – sytuacja wygląda równie źle co przed wojną. Z roku na rok liczba skazań za zgwałcenie spada. Teraz to już tylko jakieś 500 rocznie. Biorąc pod uwagę różnicę w liczbie ludności w porównaniu z II RP jest to wynik równie horrendalny, co ten sprzed wojny. Nawet ponad połowa wyroków zapada zresztą w zawieszeniu: wiadomo, że mężczyzna zgwałcił ofiarę, ale puszcza się go wolno bez jednego dnia odsiadki. Podobnie jak przed wojną, gdy dominowały uniewinnienia, albo symboliczne wyroki kilku tygodni aresztu.
Gwałt w ówczesnych mediach był trywializowany, a wręcz traktowany jako powód do żartu. Czy takie podejście było niezależne od światopoglądu redaktorów? Nikt nie dążył do obalenia, czy chociaż piętnowania status quo?
Nawet Tadeusz Boy-Żeleński, którego kojarzymy jako pierwszego feministę przedwojennej Polski, twierdził w swoich felietonach, że w seksie rzeczą naturalną jest, iż kobieta stawia opór, broni się. Bo to właśnie jest "rolą samiczki", a mężczyzna ma za zadanie ją poskromić, choćby siłą. Boy głosił też zresztą wiele innych, obmierzłych haseł. Sprzeciwiał się karaniu stosunków seksualnych z młodymi dziewczętami, opowiadał się za daleko posuniętą legalizacją kazirodztwa… Znowu, zgodnie z modą epoki: w myśl wielkiej idei postępu i nowoczesności.
Jego słowa padały na podatny grunt, bo też mówimy o epoce, gdy w pisemkach humorystycznych wprost rechotano z gwałtów, a adwokatom zdarzało się bronić klientów-gwałcicieli prostym argumentem: wysoki sądzie, ale "co innego jest do roboty na wsi?".
Dzieciobójstwo, o którym pisze pan w kontekście seksu z podwładnymi, było marginesem zamiatanym pod dywan? Co groziło kobiecie, która dokonała tego makabrycznego czynu?
Słowo "margines" sugeruje, że chodziło o zjawisko rzadkie, anormalne. A tymczasem dzieciobójstwo w wielu sferach uważano na formę antykoncepcji. Istniały już wtedy lateksowe kondomy i różne – mniej czy bardziej skuteczne – formy kobiecej antykoncepcji. Nie mówiono o nich jednak głośno, a dla robotników czy chłopów jedynym zabezpieczeniem przed ciążą wydawały się skrobanka lub właśnie: zabicie dziecka.
Niemowlęta wrzucano do wychodków, topiono w rowach, palono w domowych piecach. Takich historii odnotowano setki, a musiało być ich znacznie, znacznie więcej. I oczywiście karano tylko kobiety, choć najczęściej to mężczyzna – chociażby pracodawca, który wpierw ją zgwałcił, a następnie wyrzucił na bruk – wpędzał dzieciobójczynię w nędzę i czarną rozpacz, albo wręcz zmuszał ją do ostatecznego kroku. Kary zresztą nie były wysokie. Zwykle sześć miesięcy odsiadki.
Co było dla pana główną motywacją do napisania "Epoki milczenia"? Chęć pokazania zapomnianych, czy wręcz przemilczanych grzechów przedwojennych Polaków? A może próba udowodnienia, że mimo upływu lat niewiele się u nas zmieniło?
Wciąż mamy w Polsce ogromny problem z seksem. Z tym, żeby poruszać te tematy, żeby otwarcie skonfrontować się z prawdziwą skalą najbardziej obmierzłych zjawisk. Jeśli tak trudno mówić nam o tym, co nas otacza i o tym, co sami myślimy, to może musimy zrobić krok do tyłu. Popatrzyć na rzecz z dystansu, choćby osiemdziesięcioletniego. I spróbować przerwać ten diabelski cykl, w którym wciąż powtarzamy grzechy naszych pradziadków.
Rozmawiał Jakub Zagalski