Cud na kościelnej wieży. Komuniści łapali się za głowy, ludzie za lornetki
- Dziwiłam się zachowaniu starszych pań, które klęczały przed naszym blokiem – wspomina jedna z mieszkanek warszawskiego Muranowa. W październiku 1959 r. doszło tam, zdaniem wiernych, do cudu. Na pozłacanej kuli na kościelnej wieży miała ukazać się Matka Boska. Zaczął się koszmar komunistów.
Ludzie byli przekonani, że są świadkami cudu. Że to nie zwykłe promienie światła odbijające się w złotej kuli, a działanie sił nadprzyrodzonych. Jedni na powierzchni kuli widzieli postać Matki Boskiej, inni - niezwykłą, równie cudowną poświatę. Komuniści widzieli zaś przede wszystkim zagrożenie dla świeckiego porządku PRL. Cud w centrum stolicy? Tak nie mogło być.
Wszystko zaczęło się 7 października 1959 r. 12-letnia dziewczynka, która mieszkała w bloku naprzeciwko kościoła św. Augustyna w Warszawie, powiedziała koleżankom, że na szczycie wieży zobaczyła Matkę Boską. Wieść zaczęła nieść się szybko pocztą pantoflową. Kobiety, idące na wieczorną mszę, także sądziły, że widzą dokładnie to, co nastolatka. O tym, co stało się niedługo później, posłuchacie w "ParanoRmaLnym" Andrzeja Klima, którego dla Audioteki czyta Bożena Furczyk.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Audiobooki, od których się nie oderwiecie. Masa superprodukcji
Tysiące ludzi uwierzyło w cud
W "ParanoRmaLnym" Klim opowiada historie z czasów PRL-u, których nie dało się w prosty sposób wyjaśnić. Cuda, rzekome kontakty z kosmitami, działania cudotwórców miały swoje konsekwencje – osobiste i polityczne. W trzecim rozdziale audiobooka posłuchacie o tzw. cudzie w Nowolipkach. Tę historię kiedyś ktoś przeniesie na film lub serial.
- Pamiętam uciążliwość w przemieszczaniu się. Legitymowano nas podczas przejścia przez ulicę. Milicjantów pamiętam jako służbistów. Ale byli też tacy, którzy na skrzyżowaniu wołali: szybko, szybko, bo wszyscy chcą popatrzeć - wspomina jedna z mieszkanek w rozmowie z autorem książki.
Wieść o tym, że na wieży ukazała się Matka Boska rozeszła się szybko nie tylko po Muranowie, ale i całej Warszawie i okolicach. Po kilku dniach pod kościół zaczęły ściągać tłumy ludzi z miasteczek i wsi. Mówi się, że do Nowolipek przyjeżdżało dziennie nawet 35 tys. osób. Wyobrażacie sobie taki tłum pod waszym blokiem? Ci ludzie musieli gdzieś spędzać czas, gdzieś spać, coś jeść, gdzieś chodzić za potrzebą.
- Dziwiłam się zachowaniu starszych pań, które klęczały przed naszym blokiem. Byłam zaskoczona tłumem, ludźmi z tobołkami, którzy wyglądali zupełnie inaczej niż ludzie z Warszawy – wspomina jedna z kobiet, które cud pamiętają z czasów dzieciństwa.
Domy sąsiadujące z kościołem były oblegane. W okolicy co bardziej obrotni ludzie wynajmowali swoje okna w pakiecie z lornetkami, by każdy, kto chciał przyjrzeć się Matce Boskiej, mógł to zrobić. Za wcale nie małą jak na tamte czasy opłatą sięgającą około 20 złotych od osoby. Klim przypomina, że średnia pensja wynosiła wtedy 1453 zł.
Nieprzebrane tłumy gromadziły się pod kościołem, w okolicy i... na dachach sąsiadujących z cudem budynków. Obserwatorów cudu trzeba było ściągać z tych dachów. Jedno to sprawy związane z bezpieczeństwem - dach mógł się zawalić, ktoś mógł spaść z wysokości. Druga sprawa to fakt, że dachy przede wszystkim przydawały się funkcjonariuszom SB – ci mieli stamtąd najlepsze punkty do obserwowania tłumów wiernych. Bo gdy rozmodleni wierni podziwiali błyski na złotej kuli, trwało równocześnie piekło komunistów.
Cud w świeckim, komunistycznym państwie?
Tak nie mogło przecież być. A ludzie wokół kościoła głośno śpiewali "My chcemy Boga", jednocząc się w modlitwach. Władzy to nie było na rękę. Tym bardziej, że pod kościół przyjeżdżali także zaciekawieni pracownicy placówek dyplomatycznych. I wieść niosła się dalej, za granice, do ministerstw spraw zagranicznych w Londynie, Paryżu czy w Rzymie. A stamtąd już prosto do prasy, która zaczęła donosić o cudzie w Polskiej Republice Ludowej.
"Paris Match" chciał koniecznie zamieścić u siebie zdjęcia polskiego fotografa. Zgłosili się do Tadeusza Rolke. - Otrzymałem od redakcji prośbę o sfotografowanie tego wydarzenia. Sądzę, że wykonane przeze mnie zdjęcia ludzi patrzących na cud, były jednymi z tych, które "Paris Match" wydrukowałby na dwie strony. Niestety depeszę wysłano do mnie na adres redakcji pisma "Stolica", w którym wówczas pracowałem. Redaktor naczelny postawił sprawę jasno. Nie może być o tym mowy. Uległem presji. Nie zrealizowałem zlecenia. Takie sytuacje mogą mieć wpływ na przebieg całej kariery. Może gdybym był odważniejszy, miałbym szansę na stałą współpracę z "Paris Match" - wspomina w "ParanoRmaLnym".
Zagraniczne media i tak napisały o cudzie. Nie to, co polska prasa. Pracownicy mediów nie za bardzo wiedzieli, jak postąpić. Panowała w końcu ścisła cenzura. Wyłamał się "Ekspress wieczorny". Tam pojawił się, za pewne za zgodą SB, kąśliwy tekst o tym, że na kościelnej wieży coś zamajaczyło słabym światłem, co "można wziąć od biedy za zarys jakiejś figury". Ludzie rozgłosu w mediach nie potrzebowali. Cudem w Nowolipkach i tak już żyły tysiące Polaków.
- Rodzice byli niezadowoleni, że nie można spokojnie wrócić do mieszkania i odpocząć. Co gorsza, na klatce schodowej ludzie rozkładali się na kocach, zostawiali po sobie różne niespodzianki - mówi kolejna ze świadkiń tamtych wydarzeń.
A co na to wszystko duchowni z kościoła św. Augustyna? Najciekawsze było to, że księża oficjalnie ogłosili, że cudu nie ma. Punktowali, że o cudzie czy zjawisku nadprzyrodzonym można mówić, gdy danego wydarzenia nie sposób racjonalnie wytłumaczyć. A tu racjonalne wyjaśnienie było. Ot, łuna światła na kościelnej wieży. Proszono więc o zachowanie spokoju, by przez pochopne sądy nie pomniejszać wartości rzeczywistych zjawisk nadprzyrodzonych. Ksiądz tłumaczył ludziom na mszy, że na wieży nie dokonał się cud, a po prostu wpływ miały tam zjawiska atmosferyczne, poświata księżyca itd.
Ale ludzie wiedzieli swoje. Sporo z nich uważało, że SB zmusza duchownych do wydawania takich surowych oświadczeń. I dalej modlono się do Matki Boskiej ze złocistej kuli. Aż SB wzięła sprawy w swoje ręce.
Zamalować, zapomnieć, potem znowu zamalować
Najpierw wyłączano wieczorem prąd w okolicy. Potem instalowano na ulicach reflektory, które świeciły na zwieńczenie wieży, by zmienić świetlny obłok, który miał być owym cudem. W końcu SB poprosiło proboszcza o klucze na wieżę - wkroczyli tam malarze i przemalowali złocistą kulę na zielono. Dodatkowo świeżą farbę posypano trocinami dla pewności, że nie będzie już żadnego odbicia. Ale niebiosa miały inny plan i tej samej nocy ulewny deszcz zmył farbę. Rano tłumy ludzi znów widziały w złocistej kuli postać Matki Boskiej.
Malarze znów musieli podjąć się pracy. Tym razem kulę pokryto czarną farbą. Nie ma poświaty, nie ma Matki Boskiej. Cenzura pozwoliła więc mediom działać. Zaczęły pojawiać się artykuł o tym, komu ten "cud" miał służyć. Podkreślano dramat okolicznych mieszkańców, którzy przeżywali najazd tłumów w swojej okolicy. Ba, uderzano w duchownych, którzy nie powstrzymali tej wariacji na Muranowie. I że przez to Polska w świecie zaczęła tracić reputację. Pisano o fali histerii i sensacji, którą nakręciły zachodnie media.
Wydawało się, że sprawa jest zamknięta. Teczki z dokumentami o sprawie można odłożyć na półkę, dać im się zakurzyć, ale ludzie nie tak łatwo zapomną.
11 lat później farba ze złocistej kuli zeszła. 29 października 1970 r. milicjanci dostali informację, że przed kościołem stoi grupa kobiet, wpatrująca się w kulę na szczycie wieży... Szybka była reakcja władz. SB i milicja ruszyły na wspólną akcję o kryptonimie "Wieża". Kilka dni zajęło przygotowanie się do rozprawienia się z cudem. Inżynierowie zastanawiali się, jakiej farby użyć tym razem, by już na dobre zakończyć tę sprawę.
Los chyba dalej pogrywał sobie z komunistami. Malarze zdążyli położyć dwie warstwy czarnej farby i... zaczęło padać. Ulewa, silny wiatr, a funkcjonariusze wysyłali komunikaty, że choćby malarze mieli kłaść farbę dłońmi, to ma się to wydarzyć. Kulę zamalowano. Jeden klucz do wieży oddano proboszczowi, drugi – dorobiony – zostawili sobie milicjanci. Tak na w razie co.
W "ParanoRmaLnym" Andrzej Klim opowiada o tym, jak komunistyczna władza twierdziła, że "cuda" to zjawiska polityczne o dużej szkodliwości dla rządzących i społeczeństwa. Po kilku podobnych wydarzeniach sporządzono specjalny raport o nadprzyrodzonych wydarzeniach w kraju. Liczyli rzekome cudowne objawienia czy przypadki "płaczących" obrazów Matki Boskiej (w tym przodowało województwo lubelskie).
Jeśli chodzi w ogóle o występowanie cudów, to najwięcej naliczono ich w Polsce centralnej i południowej. Analitycy SB łączyli to z silnym przywiązaniem do tradycji i mniejszym poziomem oświaty we wsiach w warszawskim, białostockim i lubelskim województwach. Jak działano? Jak komuniści szukali po Polsce przykładów swoich własnych cudów, którymi chcieli przykryć te rzekomo religijne? Posłuchajcie koniecznie audiobooka "ParanoRmaLny", bo takich historii jest tam znacznie więcej. Klim nie mógł ominąć także tzw. cudu w Zabłudowie z 1965 r., który skończył się starciem obywateli z milicją.