Przypadkowa śmierć, przypadkowe ocalenie
Pierwsze zadania Andrzeja należały do stosunkowo łatwych. Miał pokrywać dostępne powierzchnie miejskie białymi kotwicami, symbolizującymi opór Polaków. Potem doszło hasło "Monte Cassino". Na jesieni 1943 roku śmierć stała się wszechobecną częścią życia w Warszawie. Do cywilów strzelano na ulicach. Autor książki cudem uniknął końca w murach niesławnego gmachu przy alei Szucha - zgarnięty z ulicy w łapance, został beneficjentem niewytłumaczalnego kaprysu jakiegoś Niemca, który kazał go uwolnić. Na początku 1944 roku zabawa w konspirację nabrała cech nieco poważniejszych, gdyż Andrzej dostał się do tak zwanej Szkoły Bojowej. Odtąd wkuwał na pamięć podstawowe zadania żołnierza piechoty (rozpoznanie, przemieszczenie, atak, obrona i odwrót), zaś na wiosennych szkoleniach na wsi uczył się rzucać granatem (w tej roli - przydrożny kamień.) Elektryzowały go wojenne wieści o lądowaniu w Normandii czy te bliższe - o wykonaniu wyroku państwa podziemnego na dowódcy warszawskiej policji Franzu Kutscherze.
21 lipca Polaków zelektryzowała wieść o (udaremnionym wprawdzie) wewnętrznym zamachu na Hitlera. "Najwyraźniej cały system nazistowski chylił się ku upadkowi". Niemcy wyraźnie przegrywali wojnę. Wał Atlantycki, jak z satysfakcją notuje Borowiec, "okazał się równie skuteczny, co francuska linia Maginota". Jednocześnie z frontu wschodniego dochodziły złowieszcze wieści o postępach wojsk radzieckich. Moskiewskie radio nieprzerwanie nawoływało "spragnionych walki braci" do powstania.
W obliczu perspektywy wkroczenia Sowietów, warszawscy volksdeutsche opuszczali w popłochu swe wygodnie wyposażone mieszkania. Borowiec z kolegami zajęli jedno z nich. 25 lipca Rosjanie przekroczyli Bug i znaleźli się 100 kilometrów od Warszawy.