Braciak od 2,5 roku nie pracuje, bo nie musi. "4 mercedesy mi wystarczą"
Jacek Braciak nie pracował przez ostatnie 2,5 roku, bo nie musiał. Ma mieszkanie, cztery mercedesy i swobodę w dobieraniu ról. Od dawna nie gra też w serialach i odrzuca propozycje TVN-u. Nie chce powtórki z "koszmarnej" produkcji, którą wymienia z tytułu. Choć miał z niej pieniądze na 1,5 roku wygodnego życia.
Dzięki uprzejmości wyd. Czerwone i Czarne publikujemy fragment książki "Zawód: aktor" Jacka Wakara, w której ukazała się rozmowa z Jackiem Braciakiem pt. "Życie jest gdzie indziej".
Rozmawiamy w momencie, kiedy z powodu pandemii zamknięto wszystko. Nie mogliśmy spotkać się w którejś z twoich ulubionych kawiarni na Saskiej Kępie, więc zaprosiłeś mnie do domu. To dla ciebie specyficzny czas? A może zmieniło się niewiele, bo jak dawniej siedzisz na własnej kanapie, pijesz kawę, palisz papierosy, i tylko wychodząc na ulicę, musisz założyć maskę…
Znajomy powiedział mi, że teraz będę miał spokój, bo maska na twarz, okulary i nikt mnie nie pozna. Pewnego dnia poszedłem na stację benzynową i pan z obsługi mówi mi na dzień dobry: "Myślał pan, że w masce i okularach to pana nie poznam". W tej dziedzinie zatem specjalnych zysków nie mam. Życie niewiele się zmieniło. Przed pandemią siedziałem na kanapie – jak powiedziałeś – i paliłem papierosy, oglądałem telewizję, czytałem książki – tak jest i teraz. Nowe jest jedynie to, że mam wrażenie, że wszyscy dookoła zaczęli mnie naśladować. Nie wydaje mi się, żeby owa pandemia to był czas szczególnej refleksji, już bardziej nudy. Na szczęście nie jestem narażony na sytuacje, o których słyszałem – myślę o rodzinach z małym dzieckiem i psem zamkniętych na trzydziestu metrach kwadratowych. Zdajemy przy okazji egzamin z trwałości relacji. Stały się one znacznie bardziej intensywne, bo dotąd spędzaliśmy ze sobą dwie godziny po pracy, a teraz jesteśmy razem przez całe dnie. To rzeczywiście trudne i nie dla mnie.
Remont w prezencie - odc. 10
No dobrze, kawa i papierosy. Nie zapominajmy jednak, że jeszcze robiłeś filmy.
Ostatni raz na planie byłem trzy lata… Nie, przesadziłem – dwa i pół roku temu.
To była "Córka trenera" Łukasza Grzegorzka?
Równolegle: "Córka trenera" i "Kler" w listopadzie 2017 roku.
To co robiłeś w międzyczasie?
Nic. Miałem sporadycznie kilka dni zdjęciowych w "Rodzince pl.", której produkcję zakończono.
Mówi się, że aktorstwo to zawód morderczy, bo aktor, który nie gra, szybko zaczyna nerwowo spoglądać na telefon. Czeka na jakąkolwiek propozycję. A teraz doszła jeszcze pandemia i przymusowe zamknięcie wszystkich filmowych produkcji.
Ale to jest mój wybór, że nie pracuję od niespełna trzech lat.
Bo odrzuciłeś ileś propozycji?
Tak. Poczułem, że mam przesyt tych tak zwanych mocnych drugich planów, choć przez lata bardzo mnie za nie chwalono. Więc powiedziałem sobie, że już dość. Ciążyło mi, że nie miałem wpływu na to, co robię, albo miałem go tylko w bardzo wąskim zakresie, grając niewielkie role. I uznałem, że już tak nie chcę – jeśli mam przy czymś pracować, ma to być albo gościnny, wyrazisty epizod, jak w "Panu T." Marcina Krzyształowicza na przykład – raptem dwie sceny – albo główna rola, bo wtedy mam wpływ na cały film. Znaczenie ma sama rola, w dodatku niesie ona konieczność intensywnego kontaktu z reżyserem już na etapie scenariusza. Jestem na takim etapie, że nie muszę pracować, żeby żyć. Nie wylałem fundamentów pod następny dom…
…nie potrzebujesz kupić sobie szóstego samochodu…
Nie, mam cztery, więc mi wystarczy.
(…)
Mówisz, że aktorstwo to poważna sprawa. Zgoda, ale nie powiesz, że na planie albo w teatrze nie istnieje życie towarzyskie, choćby po to, żeby odreagować.
Uuu… ja się bardzo bawiłem w teatrze. Bywało, że zostawaliśmy po przedstawieniach i piliśmy wódkę. Z czasem jednak zostawało nas coraz mniej i nagle zorientowaliśmy się z Piotrem Machalicą, że jesteśmy we dwóch. Pamiętam, że zastanowiło nas, jak to się dzieje, że w finale Wesela wszyscy są w kostiumach, idziemy po zakończeniu przedstawienia do góry schodami do garderób, a Kazik Wysota już zbiega tymi samymi schodami do swojego nissana. Okazało się, że Kazik sukmanę zakładał na ubranie prywatne, zrzucał sukmanę i do nissana. Oczywiście, po moim pierwszym większym filmie, czyli "Uprowadzeniu Agaty", dałem kilka razy skandalicznie w palnik. I było grubo aż do momentu, kiedy zorientowałem się, że już jest za grubo. Że to przeszkadza, coś uniemożliwia, pęta nie tylko mnie, ale i bliskich i stanowi problem. Trzeba więc było coś z tym zrobić. No i zrobiłem.
Jeśli człowiek wejdzie w wir imprezowego życia, posmakuje tego, że jest uwielbiany i oblegany przez fanów, może mieć kłopot z powiedzeniem "stop" we właściwym momencie.
Nigdy nie byłem oblegany i uwielbiany. Może dzięki mojemu pochodzeniu czułem, że w tych wszystkich imprezach, ściankach jest jakaś blaga, jakiś fałsz. Nigdy nie prowadziłem hulaszczego trybu życia i tak jest do dziś. Wystawnego, bogatego również nie. Jeśli interesowały mnie pieniądze, to tylko po to, żeby utrzymać rodzinę. Jeśli dzisiaj interesują mnie pieniądze – to tylko w reklamie. Mogę zrobić z nich pożytek, mogę komuś pomóc, a mam komu. Jeśli dzielę się tym, co mam, to nie ma kłopotu. Moje mieszkanie jest zwykłe, bez ekstrawagancji. Moja jedyna słabość to auta. Ale stać mnie na to, nikomu nie zabieram, więc dlaczego nie.
Masz naprawdę cztery?
Tak. Cztery mercedesy. Ja to lubię. Nawet jeśli wcześniej ulegałem pokusom, to robiłem to kameralnie, sam albo w niewielkim gronie. Powiedzieliśmy, cytując Kunderę, że życie jest gdzie indziej. Dlatego spędzam miesiące albo i lata bez intensywnej pracy, bo samo życie jest dla mnie bardzo atrakcyjne. Najbardziej cenię zwykłe rzeczy. Czasami czuję taką wewnętrzną korbę, że aaach…, ale po chwili myślę, że tyle było już tej korby. Ekscytacji zawodowej czy prywatnej. Kiedyś życie nie miało dla mnie smaku, jeśli nie było ekstremalne – dół albo góra. Teraz już nie.
Na czym polegały te góry i doły?
No wiesz, na miłościach, na rozpaczach, na nowych miłościach, na oblewaniu tych miłości, zatracaniu się, na euforii albo nieszczęściu. Ale to były takie sztuczne raje, stwarzane chyba ze strachu przed konfrontacją ze sobą. Miałem poczucie, że jestem zupełnie wyjątkowy. Nie dotknie mnie rozwód, nie dotknie choroba, nie zabiorą mi prawa jazdy za kierowanie po alkoholu. Nagle okazało się, że dotyka mnie to wszystko jedno po drugim. Zrozumiałem wtedy, że to też jest w porządku.
A jakie są największe koszty tego zawodu? Chyba nigdy nie miałeś kłopotu, żeby oddzielić rzeczywistość od fikcji granej właśnie roli?
Starałem się to oddzielać. Ale wiem od osób mi bliskich, że nie zawsze mi się to udawało. W jakimś sensie byłem tym człowiekiem, którego grałem w filmie.
Kiedy tak było?
Na przykład przy "Córce trenera", przy "Klerze". Przy "Klerze" mogło być ostro. Łukasz Grzegorzek powiedział, że jak wracałam z "Kleru", byłem zupełnie inną osobą i potrzebowałem czasu, żeby się z tego oczyścić. Znamy takie osoby, które się w tym zawodzie po prostu zatraciły. Straciły kontakt z rzeczywistością, zupełnie odjechały z powodu alkoholu albo narkotyków. Zmierzam do tego, że to jest niebezpieczna praca i muszę ciągle pamiętać, że charakterystyczny jest w niej nieustanny brak równowagi emocjonalnej, skakanie ze skrajności w skrajność. Nie wiem, czy z powodu takich cech zostałem aktorem, czy to ten zawód tak mnie niebezpiecznie ukształtował. Mówię o emocjonalnej chwiejności. Dziś bardzo pilnuję, by trzymać się w ryzach, bo mam do tego narzędzia. Wielokrotnie dowiaduję się jednak o wielkich aktorach lub tych przeze mnie podziwianych, że są na pograniczu choroby psychicznej…
A jakie są te narzędzia, które utrzymują cię w pionie?
Wspólnota, w której uczestniczę. Terapia, czyli poznawanie siebie, stawanie w prawdzie – jestem, jaki jestem. Nie mam innego wyboru, niż akceptować siebie i wszystko, co się dzieje, a przede wszystkim nie zmieniać świata, tylko zmieniać siebie, co bywa trudne. Następną rzeczą bardzo dla mnie niebezpieczną jest ogromne ego. Żeby być dobrym aktorem, musisz mieć ego, nie możesz mieć wątpliwości, że to, co robisz, jest świetne. Musisz w to wierzyć. Tymczasem życie to zupełnie coś innego. Jeśli jednak spuścić tego czarnego psa ze smyczy, to zostają tylko trupy i zgliszcza. Tylko ja i ja. Poniedziałek ja, wtorek ja, środa ja…
Masz też w dorobku bardzo dużo seriali.
Ależ ja od dawna nie gram w serialach.
Ale grałeś.
Grałem dla pieniędzy, oczywiście. Wiele lat się z tego utrzymywałem. Jeśli miałem wybór…
To wolałeś zagrać w lepszym serialu niż gorszym.
Tak, jednak różnie z tym bywało. "Brzydula" była niezła, ale już "Prosto w serce" koszmarne. Ale ja z tego żyłem przez półtora roku. Miałem szczęście, że zagrałem w "Ja to mam szczęście", które było dobrym serialem, miałem tam dużo dni zdjęciowych, a co za tym idzie – dużo pieniędzy. Nie traktowałem i nie traktuję tego zawodu jako misji, posłannictwa, to jest moje źródło utrzymania. Mam to szczęście, że robię to, co bardzo lubię, i jeszcze mi za to godziwie płacą i mogę się z tego przyzwoicie utrzymać.
Seriale były po to, żeby kupić sobie kolejnego mercedesa?
No nie. Ale faktycznie jak kręciliśmy Brzydulę, rozmawiałem z chłopakami dźwiękowcami, że jest do kupienia "beczka" za dziewięć tysięcy. Oni mówią: "Stary, kup ją sobie, miej przyjemność". A, dobra, pomyślałem.
A ta "beczka" co to jest?
Mercedes 123 z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
Mamy już w Polsce profesjonalny rynek produkowania seriali?
Miałem szczęście pracować w "Rodzince.pl" z fajnymi aktorami i z Patrykiem Yoka, świetnym reżyserem. To była przyjemność. Zdarza mi się dostawać propozycje seriali z TVN, ale one są wszystkie takie same, pomijając już obsadę, takie glamour, okrągłe. Mam wrażenie, że scenariusze, dialogi są pisane jak w epoce Adama Bahdaja, a autor ma trzydzieści lat. Facet w moim wieku na przykład mówi: "Gdybym wiedział, tobym się z nią nie ochajtał". Na litość boską, kto tak mówi? Albo tak: "Masz jakieś alko?". Ręce opadają. Same kalki, figury, sztance. Tam nie ma ludzi, nie ma życia. Wiecznie te damy w swetrach z za długimi rękawami patrzą na Warszawę nocą… Widzę role, sposób opowiadania, reżyserię nie do odróżnienia. Tam pracują różni reżyserzy, ale jeśli ogląda się te seriale jeden po drugim, wyglądają, jakby robiła je jedna osoba.
A popularność, bo nawet podczas pandemii jesteś rozpoznawany, cię irytuje?
Staram się to akceptować. Chciałem być aktorem, być popularnym, mieć pieniądze, jednak w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, jak to w istocie jest, kiedy ktoś się gapi, ktoś zaczepia. Ale staram się do tego odnosić życzliwie i wtedy sam się lepiej z tym czuję. Ze mną jest o tyle łatwiej, że wyglądam tak, jak wyglądam. Jak ktoś widzi małego faceta i rozpoznaje mój głos, to nie ma wątpliwości, kto to jest. Jestem dość charakterystyczny.
Mówią do ciebie imionami bohaterów?
Zdarza się, ale tak długo to trwa, jak długo trwa serial, a na szczęście dla mnie pamięć widzów jest bardzo krótka.
Opowiadał mi Andrzej Grabowski, że jako Ferdynand Kiepski stał się na całe lata ulubieńcem bywalców barów piwnych. No i potwornie go to denerwuje. Ktoś cię klepie po ramieniu i mówi: Ferdku, Ferdku.
Oj, tak. Bardzo współczuję panu Andrzejowi. Tylko tyle mogę powiedzieć. Ale jak to mówią – sam chciałeś, pastuszku.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki Jacka Wakara "Zawód: aktor", która ukazała się nakładem wyd. Czerwone i Czarne.