O ks. Bronisławie Bozowskim:
Ludzi, którzy bez nadużywania tego słowa mogą powiedzieć, że byli jego przyjaciółmi są tysiące. I nikomu ta mnogość nie przeszkadza, niczego nie odbiera. Bo właśnie przyjaźń jest miłością pojemną, wolną od zazdrości i konkurencji. Bronek żył przyjaźnią, oddychał nią, karmił się nią. Jego klitki na poddaszu domku w obejściu warszawskich wizytek obwieszone były fotografiami. Kiedy każdej nocy, na podstawie jakiegoś specjalnego pozwolenia prymasa, odprawiał tam u siebie Mszę św., na memento wędrował od jednaj ściany do drugiej, wzrokiem i myślą obejmował tych, co patrzyli na niego ze zdjęć, żywych i umarłych, i rozmawiał o nich z Panem Bogiem. Zawsze sprawdzałem, czy jakiś nowy synek nie zasłonił mojej fotografii, czy aby nie wypadłem z tego Bronkowego memento. Byłem. Dla wszystkich jakoś starczało miejsca. I czasu. Boże, ileż to razy przychodziłem tam bez żadnego interesu, ani do spowiedzi, ani po życiowe rady, ze spokojnym sumieniem człowieka, który wie na pewno, że jest oczekiwany. Siedziałem tam albo czasem
towarzyszyłem mu w wędrówkach po Warszawie. Zawsze, choćby najbardziej zmęczony, szedł tam, gdzie potrzebowano jego obecności, do chorych, do starych, do jakichś dziwnych miejsc i ludzi, żeby spowiadać, żeby odprawić Mszę św., zanieść Pana Jezusa, rozmawiać. W czasie tych wędrówek miał zwyczaj zatrzymywać się nagle i podsumowując jakiś fragment rozmowy, powtarzać w zamyśleniu, z zachwytem: "Widzisz, jaki Pan Bóg jest dobry. Widzisz, ile dobra jest w ludziach". Czasem, zwłaszcza w ostatnich latach, powtarzał je, nie dodając nic o Panu Bogu, ale ja pamiętałem to zdanie z dawnych lat i wiedziałem, że o to właśnie chodzi. (...)