O Jerzym Turowiczu:
Było to w Paryżu. U pallotynów na rue Surcouf odbywało się wieczorem spotkanie z Herbertem. Potem wybranych gości zaproszono na część bardziej towarzyską na górę. Wszystko trwało długo. A ja miałem jeszcze zaproszenie na spotkanie z szamanami od voodoo. Mówię więc Turowiczowi, że zaproszenie jest na dwie osoby, może chce. I Jerzy - a już było koło północy - że natychmiast, że świetnie, że oczywiście! Więc do metra i na voodoo. Uczestnicy- raczej turyści różnej narodowości - siedzieli w kręgu. Przejmująca, rytmiczna muzyka na bębnach, czarni tancerze i tancerki. Seans trwa, jedna z siedzących kobiet, Amerykanka, wpada w trans, pod wpływem muzyki, traci przytomność, pada. Mistrzyni ceremonii szybko ją cuci, obficie skrapiając wodą. Potem do tańca zapraszają chętnych z kręgu widzów. Turowicz - zachwycony - się zrywa, tańczy. Na mokrej od cucenia Amerykanki podłodze się poślizguje i przewraca. Szybko wstaje i tańczy dalej. Był wciąż ciekawy świata. A że nigdy dotąd nie był na seansie voodoo, chciał zobaczyć,
jak to wygląda. Wtedy już nie był pierwszej młodości. (...) Podobnie z kinem. W Rzymie mówi mi: "Słuchaj, grają Miasto kobiet Felliniego, ja tego w Polsce nie zobaczę, idziemy? Musimy zobaczyć". I był szczęśliwy, że zobaczył.
Także w Rzymie, po jakiejś oficjalnej uroczystości, przedstawiciel B'nai B'rith Józef Lichten zaprosił nas na kawę i rozmowę. Wymawiałem się, że jeszcze tego dnia muszę napisać i wysłać do "Tygodnika" korespondencję. Jerzy wtedy powiedział bardzo poważnie: pamiętaj, jeśli masz okazję wyjątkowego spotkania i ciekawej rozmowy, nigdy jej nie marnuj. A napiszesz później. I on rzeczywiście sam tak postępował.