Leopold Tyrmand był wybitnym polskim pisarzem i publicystą, legendarną osobowością powojennej Warszawy, znawcą jazzu utożsamianym z subkulturą bikiniarzy (coś jak hipsterzy, tyle że z lat 50. XX wieku i dużo mniej obciachowi). Autor wspaniałego „Dziennika 1954” (w liceum zajmował jedną z najwyższych pozycji na mojej „krótkiej liście” ulubionych polskich książek) oraz "Złego", kultowej powieści kryminalnej, której akcja rozgrywa się w Warszawie (tajemniczy superbohater staje do walki w obronie najsłabszych przeciwko stołecznym rzezimieszkom).
Nie chcę powiedzieć, że Tyrmand był celebrytą, gdyż byłoby to chamską obelgą dla kogoś tak błyskotliwego i utalentowanego jak on, ale faktem jest, że znała go cała ówczesna Warszawka, a wrota wszystkich modnych w danym sezonie salonów zawsze stały przed nim otworem. Gdyby żył dzisiaj, zapewne co rusz zapraszano by go do telewizji śniadaniowych oraz jurorowania w najróżniejszych talent shows. Wspominam o tym wszystkim dlatego, że Tyrmand jest obecnie pisarzem niesłusznie zapomnianym, rzadko czytanym przez czytelników młodego i średniego pokolenia, a przez wielu zapewne zupełnie nieznanym. Co prawda, wydawnictwo MG w ostatnich latach konsekwentnie wznawia kolejne tomy prozy autora „Złego”, ale póki co, niestety, nie słychać zbyt wiele o nowych zastępach czytelników zakochanych w twórczości Tyrmanda.
Bez względu na to, jak wysokie są w tym momencie notowania Tyrmanda na literackiej giełdzie i czy kolejne wznowienia książek podbijają listy bestsellerów, wydawnictwo idzie za ciosem – „Tyrmandowie. Romans amerykański” to skomponowana (bo nie do końca napisana) przez Agatę Tuszyńską historia związku, a następnie małżeństwa pisarza z piękną i inteligentną Mary Ellen Fox (a następnie: Tyrmand). Największą część tomu zajmują chronologicznie ułożone listy, jakie w latach 1970-1982 wysyłali do siebie autor „Złego” i Mary Ellen. Korespondencję uzupełniają spisane przez Tuszyńską wspomnienia Mary Ellen, trzeciej żony Leopolda Tyrmanda, oraz naprawdę imponujący zbiór prywatnych, rodzinnych fotografii Tyrmandów, jak również autografów i skanów listów, kopert czy pocztówek.
Leopold Tyrmand wyjechał z Polski w 1965, a do Stanów Zjednoczonych wyemigrował w 1966 roku (wcześniej podróżował po Europie oraz odwiedził matkę w Izraelu).Na decyzję o pozostaniu na Zachodzie wpłynął fakt, że w Polsce nie miał w tamtym czasie szans na publikację „Życia towarzyskiego i uczuciowego”, które ukazało się w 1967 nakładem paryskiego Instytutu Literackiego. W Stanach początkowo korzystał ze stypendium Departamentu Stanu dla „znaczącej postaci opiniotwórczej”, a po kilku miesiącach postanowił zamieszkać w Ameryce na stałe. Historia „amerykańskiego romansu” rozpoczyna się wiosną 1970 roku, kiedy 23-letnia studentka literatury hiszpańskiej na prestiżowym Uniwersytecie Yale wysyła list do Tyrmanda na adres tygodnika „New Yorker”, w którym pisarz od kilku lat publikuje swoje artykuły: „Miałam wrażenie, że go znam, zgadzałam się ze wszystkim, co pisał. O „sowieckim totalitaryzmie”, o „rozpasanym liberalizmie jako zagrożeniu demokracji”, o „życiodajnym podłożu” kultury w społeczeństwie. Wydawało mi
się, że pisze jakby w moim imieniu – to wszystko, co chciałabym wyrazić. Nigdy przedtem mi się to nie zdarzyło. Z żadnym pisarzem, z żadnym człowiekiem. […] Bardzo chciałam go poznać”.
Do pierwszego spotkania dochodzi w maju: „Pierwsza myśl, kiedy go zobaczyłam: jest niski. […] Potem usiedliśmy w jakimś przypadkowym barze. Nie wiem, dlaczego zamówiłam coca-colę z rumem. Może chciałam wydać się dorosła? Wtedy wcale nie piłam. Starałam się nieco postarzyć, także makijażem, dodałam sobie jakieś piętnaście lat. Przyglądał mi się krytycznie. „Jesteś zbyt wyzywająco umalowana” – stwierdził. I zanim zdążyłam się zorientować, zaczął wycierać mi twarz własną chusteczką”. Następnie przyszedł czas na rozmowę, rozmowę, która toczyła się między Leopoldem a Mary Ellen przez piętnaście kolejnych lat. „To był uroczy, charyzmatyczny mężczyzna, który lubił kobiety. Czuło się, że go naprawdę interesowały. Miał w sobie ciepło. I roznosiła go energia. Między nami natychmiast zaiskrzyło. Od razu nastąpiło tajemnicze porozumienie” – wspomina wdowa po pisarzu, która jednocześnie ma świadomość, że dla Tyrmanda początkowo był to zaledwie jeszcze jeden flirt z piękną i młodą studentką. „Lubił młode dziewczyny. Od
razu się zorientowałam. Miał na mnie wielka ochotę” – mówi dalej Mary Ellen – „Szybko wskoczyłam mu do łóżka. Nie protestował”. Kolejną, tym razem wieloletnią i zakończoną dopiero śmiercią, historię miłosną Tyrmanda możemy oficjalnie uznać za rozpoczętą.
Na kolejnych stronach książki śledzimy rozwój romansu, przyglądamy się, jak Tyrmand kształtował i pouczał ukochaną. „Jesteś zbyt sentymentalna i dużo bardziej podatna na nastroje, niż Ci się wydaje” – pisze w jednym z listów Tyrmand, a w kolejnych zdaniach zaznacza wyraźnie, kto jest w tym związku stroną dominującą: „Nie jestem jeszcze stałym punktem odniesienia w Twoim życiu. Oboje możemy dodać: na razie. Musisz to odpowiednio zrozumieć – staniesz się constans w moim życiu wtedy, kiedy ja podejmę decyzję”. Przynajmniej niektóre wymieniane przez kochanków listy przypominają pertraktacje, w których zamiast spraw finansowych omawia się zasady i granice zażyłości emocjonalnej. „Jeżeli ma coś między nami być, musi to być zbudowane na bezwzględnej uczciwości” – nakazuje Tyrmand. Odpowiedzi Mary Ellen są siłą rzeczy mniej protekcjonalne, za to bardziej emocjonalne, liryczne i czułe: „Zdecydowanie uważam, że wszystkie związki powinny być poddane próbie: jeżeli mogą przetrwać niedziele (szczególnie te deszczowe),
mają szanse na sukces”.
Przede wszystkim z listów kochanków (a od 6 sierpnia 1971 roku – małżonków), ale też współczesnych wspomnień Mary Ellen poznajemy bliżej „amerykańskiego Tyrmanda” – jego życie osobiste i towarzyskie, pasje i poglądy, jego sławę i obecność na salonach w pierwszych latach, a następnie silny konserwatywny zwrot pisarza i coraz częstsze przybieranie „moralizatorskiego tonu wobec tutejszego establishmentu”. Tyrmand, jak sam twierdził, „starał się bronić Amerykę przed nią samą”, co sprawiło, że przestał być ulubieńcem mainstreamowych mediów i zakończył swoją współpracę z takimi pismami, jak „New Yorker”. „W Polsce postrzegano go jako liberała, tutaj - jako konserwatystę” – trafnie zauważa Mary Ellen.
19 marca 1985 roku Tyrmand umiera na zawał. Mary Ellen unika w swoich wspomnieniach krytyki męża (także wtedy, gdy byłaby ona jak najbardziej uzasadniona), ale wracając pamięcią do tygodni po śmierci pisarza, mówi: „Została sama, niemal bez środków do życia, musiałam wrócić do matki, do Nowego Jorku. […] Nie załatwił dla nas ubezpieczenia. Nie myślał w tych kategoriach. Zaoszczędził na niepotrzebnym wydatku. Poskąpił. Zostawił mnie z niczym. […] Jego śmierć pozostawiła straszne ślady. To było dramatyczne. Leczyłam się z tego długo”. W ostatnich akapitach książki Mary Ellen przyznaje, że choć Tyrmanda nie ma już ćwierć wieku, wciąż trudno się z tym pogodzić: „Guru? Że brzmi pretensjonalnie? Może. Ale tak było. Do dziś mam odruch, by do niego zadzwonić, gdziekolwiek jest. To był człowiek absolutnie bezkompromisowy, o zdecydowanych poglądach na wszystko, których nie bał się bronić. Tęsknię za jego ostrym sposobem widzenia rzeczywistości. I za jego poczuciem humoru”.
„Tyrmandowie” to niezwykle subtelna, romantyczna i aż nadto grzeczna, wręcz staroświecka historia miłosna. W efekcie jest to także historia nieco „papierowa” i przynajmniej miejscami, niestety, po prostu nudna. Książka skomponowana przez Tuszyńską zebrała pochwały z wielu stron, była szeroko omawiania i komentowana w mediach, ale chyba nikt nie zwrócił uwagi na to, że nie jest to dzieło szczególnie porywające. Więcej nawet – spodziewałem się, że będę „Tyrmandów” czytał z wypiekami na policzkach i niesłabnącym zainteresowaniem, ale gdyby nie recenzencka rzetelność i uwielbienie dla prozy Tyrmanda, najprawdopodobniej darowałbym sobie lekturę książki po jakichś 50 stronach. Trudno określić, czy moje rozczarowanie lekturą spowodowane jest zawyżonymi oczekiwaniami, nieobecnością na kartach książki Tyrmanda tak błyskotliwego i zabawnego, jakiego znamy chociażby z „Dziennika 1954”, średnią temperaturą emocjonalną większości listów czy może (najczęściej) miłymi i poprawnymi wspomnieniami Mary Ellen.
Możemy pozazdrościć pisarzowi tak subtelnej, taktownej i kulturalnej żony, która nawet po latach dzielnie broni Tyrmanda, ale czy jego narcyzm i egocentryzm, niełatwy charakter, podejście do kobiet, romanse i flirty, natręctwa i obsesje, nie zasługują na ostrzejszą, bardziej zdecydowaną krytykę? Tym bardziej, że Mary Ellen przyznaje wprost: „Nie trzeba go święcić. […] Każdy ma swoje słabości, śmieszności i drobne wariactwa. […] Chcę prawdy o Lolku. Trzeba o nim mówić, pokazać go jako człowieka, pełnego, prawdziwego, z jego wadami i błędami, wszystkim, co sprawiało, że był, kim był. Mówić z życzliwością o tym egocentrycznym potworze”. Tego wszystkiego, takiego właśnie – żywego, prawdziwego, wadliwego i błądzącego – Tyrmanda zdecydowanie tutaj zabrakło. Zacytowane wyżej słowa Mary Ellen to ostatnie zdania książki, które w efekcie brzmią tak, jakby wdowa po pisarzu zorientowała się pod koniec, czego brakuje na wcześniejszych stronach tomu i zachęcała innych do dalszej pracy nad życiem i twórczością Tyrmanda.
A więc tak, trzeba o Tyrmandzie „mówić, pokazać go jako człowieka, pełnego, prawdziwego, z jego wadami i błędami, wszystkim, co sprawiało, że był, kim był”. Trzeba mówić o tym egocentrycznym potworze może i z życzliwością, ale na pewno nie zawsze i na pewno nie wtedy, gdy na to nie zasługuje i swoim zachowaniem starał się bardzo, by na życzliwość nie zasłużyć. Szkoda, że „Tyrmandowie” są nie do końca udaną próbą takiego całościowego, szczerego portretu „amerykańskiego Tyrmanda”. Żeby była jasność – to dobrze, że korespondencja Tyrmandów w końcu się po polsku ukazała i to jeszcze w tak pięknym, bogato ilustrowanym wydaniu. Byłbym nienormalny, gdybym ten oczywisty fakt chciał zanegować.
Ale nie zmienia to faktu, że w dalszym ciągu czekam – a myślę, że ze mną także inni miłośnicy Tyrmanda – na kolejne publikacje, książki, prace naukowe czy zbiory korespondencji, które ostatecznie złożą się na pełniejszy obraz Tyrmanda. Wystarczy wspomnieć o przebogatych zbiorach archiwum Tyrmanda znajdującego się w Instytucie Hoovera w Kalifornii, gdzie znajdziemy 25 kartonów zawierających ponad 600 teczek, tysiące notatek pisarza, jego osobiste papiery, liczne dokumenty i zaświadczenia, notatki z podróży, obfita korespondencja z osobami prywatnymi (m.in. ze Zbigniewem Brzezińskim i Sławomirem Mrożkiem), jak i redakcjami, instytucjami, uczelniami i wydawnictwami, a nawet „wczesne, nader wątpliwe próby poetyckie”.