Zły bocian boli przez całe życie
Państwowy Instytut Wydawniczy stanął na wysokości zadania i tuż po wręczeniu Nagrody Nobla Doris Lessing wydał jej dwie krótkie powieści: Piąte dziecko i Podróż Bena; dzieli je dwanaście lat, które upłynęły między jedną a drugą premierą, łączy – postać głównego bohatera, Bena.
Opowiadano, że pewnego razu Aleksander Dumas (wedle jednej znanej mi wersji Syn, wedle innej – Ojciec) został zaproszony na kolację przez miłośników swojej twórczości; byli to ludzie inteligentni i uroczy, ale niemiłosiernie brzydcy. Po deserze do salonu przyprowadzono dzieci: ślicznego kędzierzawego chłopczyka i jeszcze śliczniejszą wielkooką, jasnowłosą dziewczynkę. Dumas popatrzył na dzieci, na rodziców, na dzieci, na rodziców i mruknął:
– Hm, takie dzieci przynosi bocian.
Państwowy Instytut Wydawniczy stanął na wysokości zadania* i tuż po wręczeniu Nagrody Nobla Doris Lessing wydał jej dwie krótkie powieści: Piąte dziecko i Podróż Bena; dzieli je dwanaście lat, które upłynęły między jedną a drugą premierą, łączy – postać głównego bohatera, Bena. Rzadko się zdarza by pisarz powracał po wielu latach do postaci, którą już raz opuścił. I to nie tylko dlatego, że głównego bohatera nierzadko się uśmierca. Choć można sobie oczywiście wyobrażać Flauberta piszącego Zombie Bovary albo Szekspira montującego dramat spirytystyczny Hamlet – reaktywacja, w którym pojawia się nie tylko duch ojca, ale cała rodzina (plus jeszcze zjawy Poloniusza i jego dzieci), a wszystko kończy się ucieczką przerażonego Fortynbrasa i egzorcyzmami odprawianymi przez ojca Laurentego, sprowadzonego z sąsiedniego sequela pt. Romeo i Julia – klątwa zza grobu. Rzadko też bywa, by sequel dorównał pierwszej części, i tu akurat Lessing nie zaskakuje, Piąte dziecko jest książką magnetyczną, dziką, tajemniczą,
Podróż Bena jest po prostu książką rzetelnie napisaną.
Przez Anglię przewalają się szalone lata sześćdziesiąte, wolna miłość, narkotyki i kwiatowe wzorki – na tym tle Dawid i Harriet** przypominają parę dinozaurów: ona czeka na „tego pierwszego” i konserwuje dziewictwo jak preparat medyczny, on ma dość płaskich romansów; pragną związku, który przetrwałby całe życie, gromadki dzieci i wielkiego domu. Trudno o bardziej dobraną i, zarazem, o mniej interesującą literacko parę. Najpierw znajdują dom, potem pojawia się dziecko pierwsze, dziecko drugie, dziecko trzecie, dziecko czwarte; do domu na kolejne święta zjeżdżają się rodzice i krewni, a Lessing skupia się wyłącznie na opisywaniu subtelnych złośliwości i konfliktów wywoływanych przez klasowe różnice i rodzinne animozje; klasyka rzetelnej i nieco nudnawej angielskiej powieści. A potem pojawia się tytułowe piąte dziecko.
Powiedzieć, że Ben jest inny, to powiedzieć mało. Nadludzko silny, gwałtowny, okrutny, wydający z siebie niezrozumiałe dźwięki, przypomina nieco potworka z The Beastly Baby Goreya; to jednak, co jest w nim najbardziej przerażające i, zarazem, opisane przez Lessing w najbardziej poruszający sposób, to otaczająca go aura tajemnicy, metafizycznej grozy: w życie spokojnej angielskiej rodziny, wytwarzającej kolejne dzieci jak śliczne torciki czy zabawki na choinkę, pojawia się Nieme i Niezrozumiałe. I przewraca wszystko do góry nogami.
Nie zamierzam Państwu streszczać całego Piątego dziecka, bo też i nie w meandrach fabuły tkwi istota tej książki, ale w niebywałej zdolności Lessing to zadawania czytelnikowi mimochodem podstawowych pytań, na które czytelnik nie tylko nie ma ochoty udzielać odpowiedzi, ale których przede wszystkim nie chce sobie zadawać. Można bowiem połknąć Piąte dziecko jako (niepozbawioną miłych angielskich smaczków) opowiastkę obyczajową o trudach niestandardowego macierzyństwa; czytana jednak nieco głębiej, książka Lessing otwiera nam znacznie więcej drzwi i znacznie ciekawsze stawia pytania. Bo czy nie jest tak, że dziecko zawsze jest przybyszem z zupełnie innej rzeczywistości, istotką, która rozwija się we własny, niekoniecznie uroczy sposób? Czy w każdym dziecku nie czai się alien, którego po prostu, w większości przypadków udaje się poskromić dzięki zaawansowanym narzędziom edukacji i społecznego nacisku? Czy wszyscy nie wywodzimy się z plemienia Bena? Piąte dziecko i Podróż Bena w znakomity sposób opowiadają o
niepełnosprawności dziecka – czymś, co wydaje się niezawinionym przez nikogo uderzeniem fatum – i w ogóle o inności. O tym, że każdy z nas nosi w sobie jakąś inność i szuka istot sobie podobnych, i że, być może, każdy z nas pochodzi z zupełnie obcego plemienia, którego jest i będzie jedynym przedstawicielem.
Podróż Bena, opowiadająca o perypetiach Bena dorosłego (który błąka się po świecie w poszukiwaniu swojego raison d’être i swojego „plemienia”, istot, które by nosiły to samo piętno inności) ma swoje dobre strony, ale gdzieś się rozmienia na drobne, rozerwana pomiędzy portretem bestii a portretem „skrzywdzonego prostaczka”, oszukiwanego i wykorzystywanego przez wszystkich Rousseau’owskiego „dobrego dzikusa”, którego może zrozumieć tylko – któżby inny?! – prostytutka z brazylijskiej faweli, czyli druga typowa figura „dobrej dzikuski”, natomiast otaczająca Bena tajemnicza aura zbyt łatwo sprowadzona jest do niewytłumaczalnej wspólnoty genetycznej z neandertalczykiem czy pitekantropem. Tym z Państwa, którzy kochają sequele, mogę powiedzieć: „No, dobrze, nie stracą Państwo zbyt dużo”. Tym, którzy nie muszą czytać drugiej części tylko dlatego, że się ukazała, mimo całego szacunku dla Doris Lessing, odradzam czytanie Podróży Bena, albo przynajmniej zalecam przeczytanie jej w jakiś czas po Piątym dziecku. Tak,
żeby jego długi, wibrujący alikwot wybrzmiał w sposób piękny, pełny i przejmujący.
- Niestety, przy okazji stawania na wysokości zadania PIW stanął chyba na rzęsach, a korektę książki powierzył Wordowi, przez co w Podróży Bena puścił trzy paskudne błędy ortograficzne (wszystkie wynikające z pisowni obocznej, zależnej od znaczenia). I tak czytamy o „stróżce potu” (trudno by było orzec, na czym polega stróżowanie potu), o tym, jak bohater zmywa z siebie „bród” (zapewne w miejsce zmytego brodu zafunduje sobie prom) i wreszcie o „wywarzonych” drzwiach (najwyraźniej robota Zjednoczonych Cechów Kucharzy i Stolarzy). Orty są brzydkie zawsze, ale w publikacji szacownego PIWu i w książce noblistki są brzydkie w trójnasób.
**Zaskakuje niekonsekwencja tłumaczki, Anny Gren, w przekładaniu imion. Mamy zatem imiona oryginalne: odmienianych po polsku Johna, Jamesa i Williama oraz nieodmieniane Moll, Harriett, Bridget, mamy spolszczonych Dawida, Sarę, Angelę, Deborę, Angelę i Fryderyka, a nawet spolszczonych i zdrobnionych Janeczkę, Antosia i Łukaszka. Jeśli mamy Dawida zamiast Davida, to czemu nie Dżejmsa zamiast Jamesa, jeśli Janeczka, to czemu nie Brygidka? I Benek zamiast Bena?