Zostawił wszystko, by walczyć z ISIS. "Będziesz miała szczęście, gdy poderżną ci gardło"
"Pustynny snajper" to opowieść człowieka, który postanowił pomagać ludziom jako wolontariusz i stał się z czasem doświadczonym żołnierzem, snajperem pełniącym służbę na pierwszej linii walki z najgorszymi demonami naszych czasów.
Co sprawiło, że zwykły Anglik bez doświadczenia ani nawet przeszkolenia wojskowego wyruszył w daleką podróż, by walczyć w jednym z najokrutniejszych konfliktów na świecie?
Ed Nash pracował z uchodźcami w Birmie, gdy po raz pierwszy usłyszał o zbrodniach popełnianych w Syrii i Iraku w imię ustanowionego właśnie "kalifatu”. W lipcu 2015 roku zaryzykował wyprawę przez północny Irak i Syrię, aby dołączyć do kurdyjskich partyzantów usiłujących powstrzymać postępy Państwa Islamskiego.
Nash wnikliwie i ze swadą kreśli obraz tej wojny: zawzięte walki, trudną służbę kurdyjskich żołnierzy, nieszczęścia spadające na ludność cywilną, nieustanną groźbę zamachów bombowych. Odmalowuje też jednak dobre i piękne chwile zdarzające się między jedną a drugą rzezią.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Rebis publikujemy fragment książki.
"Pustynny snajper: prolog"
Wybuch pocisku moździerzowego zauważyłem, dopiero gdy zaleciało dymem i od stóp do głów pokrył mnie szary pył, a na dodatek coś zaczęło mi zgrzytać w zębach. Siedziałem właśnie po turecku na werandzie domu na skraju Manbidżu i próbowałem się dobrać do niedojrzałej pistacji, co całkowicie mnie pochłaniało, nie jadłem bowiem prawie całą dobę, orzeszek zaś był oporny i łamałem sobie na nim paznokcie.
Pocisk eksplodował jakieś trzydzieści metrów ode mnie, ale nawet nie podniosłem głowy. Nie byłem w stanie zliczy ć, ile razy w ostatnim roku byłem pod ostrzałem, i całkiem dobrze nauczyłem się wyczuwać, gdzie padnie pocisk. Stało się to już wręcz odruchem. Zasada była prosta: im później go usłyszysz, tym bliżej ciebie się rozerwie. Pomyślałem, że chyba już zbyt długo tkwię w Syrii, zaraz jednak pistacja skapitulowała i to było zdecydowanie ważniejsze.
Głodny jak sto diabłów wrzuciłem orzeszek do ust i rozgryzłem, po czym wyplułem go z obrzydzeniem.
Niedojrzałe pistacje są paskudne. Chyba powinienem był już wówczas o tym wiedzieć. Wiatr niósł tumany kurzu. Na równinach i wśród niskich wzgórz Syrii wieje przez cały rok, co daje pewną ulgę latem, gdy spieczony grunt przypomina twardą skałę, zimą jednak podmuchy wiatru przenikają do szpiku kości. Zimy są tam deszczowe i ziemia szybko rozmięka, aż stopy czy koła samochodów zapadają się w niej niczym w bagnie.
Rozejrzałem się po otaczających mnie domach. W sumie wciąż byłem niedaleko linii frontu. Pewnie ciekawiej by zabrzmiało, gdybym doszedł w tamtej chwili do jakiejś prawdy objawionej na temat życia, rodzaju ludzkiego albo wojny, ale w rzeczywistości mało co mnie wówczas obchodziło poza tym, że jestem głodny. No i cieszyłem się, że znalazłem się z dala od strefy walk (ostrzał moździerzowy nic w tym wypadku nie zmieniał). Wiedziałem, gdzie jestem i co tam robię, ale nie zastanawiałem się nad tym.
Myśli gdzieś się ulotniły, co było nawet przyjemne. Dziwny to stan, gdy w głowie pustka, ale człowiek jest w pełni skoncentrowany. Tylko w walce doświadczyłem czegoś podobnego. Najdziwniejsze zaś wydaje się to, że w ogóle znalazłem się w takiej sytuacji, chociaż wojaczka nigdy mnie nie pociągała. Nawet nie służyłem w wojsku. Niemniej w czerwcu 2015 roku zarzuciłem plecak na ramię, wszedłem na pokład samolotu i po iluś przesiadkach znalazłem się w północnej Syrii, gdzie prawie rok brałem udział w walkach, które kurdyjskie Powszechne Jednostki Obrony (YPG) toczyły z Państwem Islamskim, znanym też jako ISIL, ISIS albo Daesh.
A teraz postanowiłem jeszcze o tym napisać. Nie będzie to opracowanie historyczne na temat wojny w Syrii. Nawet o bitwach, w których walczyłem, niewiele mogę powiedzieć, chociaż studiowałem historię i byłem dziennikarzem. Udział w walce nie oznacza, że się dokładnie wie, co się dzieje wkoło, i pojmuje się ogólną sytuację. Najważniejsze jest wówczas to, co dzieje się tuż obok, i człowiek często nie ma pojęcia, co się dzieje w najbliższym sąsiedztwie, gdzieś w domu obok, chyba że zjawi się ktoś, kto mu o tym opowie.
Świat jest gdzieś daleko, tak jak wszystkie sprawy o regionalnym, krajowym czy międzynarodowym charakterze. Opowiedzieć mogę tylko o tym, co sam widziałem. To będą tylko moje własne doświadczenia i przemyślenia. Jak je ocenicie, to już wasza sprawa. Gdy ludzie dowiadują się, że walczyłem w Syrii, zawsze pytają, co mnie opętało, żeby jechać do rozdartego wojną kraju i nadstawiać karku za coś, z czym nigdy nie miałem nic wspólnego i w co wcale nie musiałem się angażować.
Odpowiedź paradoksalnie jest dość złożona i zarazem bardzo prosta. Przypuszczam, że podobnie widzą to wszyscy cudzoziemscy ochotnicy, którzy wzięli udział w tej wojnie. Pozwólcie, że zacznę od motywacji, która jest nam najczęściej przypisywana przez krytyków oraz niektórych przedstawicieli prasy: że robimy to dla pieniędzy. Ich zdaniem jesteśmy zwykłymi najemnikami, którzy chcą się szybko dorobić. Nie ma w tym ani krzty prawdy. Wprawdzie spotkałem ochotników nastawionych na sukcesy wizerunkowe czy próbujących stworzyć w ten sposób podwaliny pod przyszłą karierę, ale nawet oni nie walczyli tam dla pieniędzy.
Mogę bez wahania zaświadczyć, że w tym wypadku koszty znacznie przewyższają przychody, choć krążą tu i ówdzie legendy o ochotnikach, którzy się wzbogacili, znajdując przy zabitych bojownikach Państwa Islamskiego znaczne sumy gotówki. Sam jednak nikogo takiego nie spotkałem. Nie spotkałem nawet nikogo, kto by twierdził, że poznał kogoś, komu tak dopisało szczęście. W sumie więc nie ma co zaprzątać sobie głowy takimi opowiastkami.
Wielu cudzoziemskich ochotników zjawiło się w Syrii z powodów osobistych albo politycznych. Czasem jednych i drugich. Dawni wojskowi mieli nadzieję, że ich umiejętności znowu się przydadzą. Inni pragnęli wesprzeć Kurdów, lud o naprawdę niełatwej przeszłości. Jeszcze innych kusiła polityczna podbudowa YPG, będąca mieszaniną anarchizmu, demokracji i lewackich dogmatów. Kusiło ich, aby wziąć udział w ustanowieniu porządku społecznego alternatywnego wobec tego, co znali z własnych krajów.
Byli i tacy, którzy trafili tam, bo życie na starych śmieciach niezbyt im się układało. Czasem chodziło o sprawy rodzinne, niekiedy były to problemy osobowościowe, zdarzały się też kłopoty z uzależnieniem od narkotyków. Niektórzy szukali miejsca, w którym mogliby zacząć nowe życie, i nielicznym ten zalążek kurdyjskiego państwa wydawał się po temu odpowiedni. Większość wyjeżdżała rozczarowana, gdy realia północnej Syrii okazywały się kontrastowo odmienne od ich oczekiwań.
W zasadzie nie ma się czemu dziwić: wprawdzie ludzie jakoś tam żyli, ale wkoło toczyła się przecież wojna. Chyba godzi się przy tym dodać, że niezależnie od deklarowanych intencji większość z nas szukała też przygód, a wojna poniekąd jest przygodą, i to taką, że mało co może z nią konkurować. To trochę wstydliwa prawda, ale walka jest jak narkotyk i jeśli wszystko układa się po twojej myśli, można popaść w euforię.
I na odwrót – gdy sprawy przybiorą zły obrót, człowiek staje oko w oko z najgorszym koszmarem. Co prawda chyba wszyscy słyszeliśmy o okropnościach wojny, ludzie jednak wciąż mają nadzieję, że przeżyją dzięki niej coś wielkiego. I nierzadko tak się dzieje.
Niemniej moim zdaniem to też nie było głównym powodem. Dla mnie najważniejsze było to, co wiedziałem o okrucieństwach Państwa Islamskiego. Ludzie na całym świecie dowiedzieli się o nich, gdy fundamentaliści ruszyli w szybki pochód przez Irak i Syrię, miażdżąc wszystkich, którzy próbowali im się przeciwstawić, w tym całkiem dobrze wyposażone armie.
Łupy, które wówczas zagarnęli, tak w dobrach materialnych, jak i żywej gotówce, ułatwiły im tylko dalszą ekspansję, i zanim ktokolwiek się zorientował, fanatycy ci opanowali całkiem spory obszar i sformowali sporą armię, którą wypuszczali na każdego wroga.
Tak zwany kalifat nie wzdragał się przed żadnym okrucieństwem wobec tych, którzy byli mu przeciwni albo tylko nie podzielali wyznawanej w nim skrajnie ortodoksyjnej wersji islamu. Dziesiątki tysięcy ludzi z różnych stron świata odpowiedziały na ich wezwanie i przybyły, aby dołączyć do świętej wojny z niewiernymi i odszczepieńcami.
Popełniali rozliczne zbrodnie, czerpiąc z tego wielką przyjemność, a machina propagandy Państwa Islamskiego szeroko je nagłaśniała. Ludzie na całej Ziemi patrzyli przerażeni, jak całe społeczności były eksterminowane albo zmuszane do opuszczenia swoich ziem. Za panowania kalifatu prawnie usankcjonowano gwałt, dzieci zmuszano do niewolnictwa seksualnego, a homoseksualistów strącano z dachów wysokich budynków. Publiczne egzekucje stały się elementem codzienności, stałym czynnikiem zastraszania.
Pozwólcie, że naszkicuję pokrótce, jak to wyglądało. Jak Daesh postępowało wobec tych społeczności, na przykład jazydów, którym odmawiało prawa do istnienia. Uzbrojeni ludzie wdzierają się do twojego domu. Jeśli jesteś mężczyzną, zabijają cię. Jeśli jesteś kobietą, zbiorowo cię gwałcą, co samo w sobie może się skończyć śmiercią. Jeśli nie, to będziesz miała szczęście, gdy poderżną ci gardło.
Jeśli masz pecha, wezmą cię do jednego z domów dla niewolnic, gdzie każdy bojownik Państwa Islamskiego może bez problemu zaspokoić swe żądze. Jeśli twoje córki są w wieku co najmniej dziewięciu lat, zostaną uznane za gotowe do zamążpójścia. Oddadzą je szanowanym bojownikom albo sprzedadzą na targu jak bydło.
Potem będą traktowane jak żony, ze wszystkimi wynikającymi z tego obowiązkami. Jeśli masz synów (ale młodych, bo starsi od razu zginą), kalifat podda ich indoktrynacji i przysposobi do roli bojowników, najpewniej zamachowców samobójców, wśród których najwięcej jest młodych i zapatrzonych w różne ideały fanatyków.
Mogą też zostać przeszkoleni do mordowania przeciwników ruchu albo nie dość głęboko wierzących i rejestrowania tych zbrodni w celu udostępniania w Internecie. Teraz trzeba to przemnożyć przez tysiące, zapewne nawet dziesiątki tysięcy zbrodni, a otrzymujemy ISIS. Jestem więc zdumiony, gdy ludzie mnie pytają, dlaczego poszedłem walczyć z Państwem Islamskim. Jak będąc przy zdrowych zmysłach, można nie przeciwstawić się takiemu złu?
O autorze:
Ed Nash urodził się w południowo-wschodniej Anglii i ukończywszy jedną z tamtejszych uczelni, odbył szereg podróży po Afryce i Azji. Nim włączył się w działania zbrojne w Syrii, pracował w dziale prasowym organizacji Free Burma Rangers, niosącej pomoc prześladowanym mniejszościom w Birmie.