Temat Gry w kości Elżbiety Cherezińskiej jest ciekawy, a są nim przede wszystkim kulisy średniowiecznej polityki, w realiach której męczeństwo świętego (w tym konkretnym przypadku biskupa praskiego Wojciecha) to atut wymagający umiejętnego rozegrania. Odsłanianie bezwzględnych mechanizmów codziennej walki o władzę to najciekawszy aspekt tej powieści – przy czym graczami są nie tylko narzucający się od razu „główni rozgrywający” czyli marzący o odbudowie imperium na fundamencie chrześcijaństwa cesarz Otto III i dążący do korony książę Polan Bolesław. Gra o władzę nad cesarzem, toczona przez jego opiekunów i doradców, Gerberta (późniejszego papieża Sylwestra II) i Leona stanowi pod wieloma względami nawet ciekawsze widowisko. Miłość – i to, jak sugeruje autorka, wykraczająca poza uczucie opiekunów dla podopiecznego – i oddanie mieszają się w otoczeniu Ottona z lizusowstwem wręcz bezwstydnym. Jeden z opiekunów porównuje młodego cesarza z Konstantynem, a drugi obwołuje go Augustem. Na wyprzódki komponują dla
niego pieśni i piszą traktaty. A całe to uwielbienie nie przeszkadza sprytnym politykom manipulować młodym cesarzem nawet bez zbytniego ukrywania, że to czynią.
Średniowieczny marketing polityczny w wydaniu obu władców, oddany bardzo drobiazgowo, wręcz zachwyca – przede wszystkim u „dzikiego” Bolesława zaskakuje niezwykły wręcz poziom świadomości co do wagi pewnych gestów, zachowań, ogrywania rekwizytów, drobiazgowego przygotowania oprawy uroczystości gnieźnieńskich.* Bo że cesarz, dźwigający koronę od trzeciego roku życia, waży każdy gest i słowo i planuje swoje uroczyste wyjazdy czy monumentalne akty zemsty, to aż tak nie dziwi.*
Mimo jednak niewątpliwie wartego podkreślenia i docenienia pieczołowitego odwzorowania realiów, powieść nie porywa, a nawet nie dorównuje żadnej z odsłon Północnej Drogi. Jak na powieść historyczną, za mało w niej pierwiastka powieściowego, to tylko lekko zbeletryzowana fantazja na temat historii, która wydaje się zbyt mocno spętana przykazaniem faktograficznej wierności. W tym gatunku – bardzo przeze mnie lubianym – kluczem do sukcesu jest znalezienie „złotego środka” pomiędzy prawdą a fikcją, co jest wyzwaniem trudnym. W Grze w kości szala jednoznacznie przechyla się na korzyść historii, nawet mimo faktu, że powieść napisana jest językiem bardzo (na mój gust aż za bardzo) współczesnym. Nie postuluję w tym miejscu odchodzenia od faktów, dzieje się tak raczej dlatego, że, mimo wyraźnych starań w tym kierunku, autorce nie udało się tchnąć w głównych protagonistów (przede wszystkim w Ottona, z Bolesławem jest pod tym względem nieco lepiej) iskry prawdziwego życia.* Odnoszę wrażenie, że stało się tak z
powodu wybranej metody – postaci budowane są przede wszystkim w oparciu o rozbudowane monologi wewnętrzne, które, w stężeniu, w jakim występują, wypadają przeważnie sztucznie i nieprzekonująco.*
Czyta się tę pierwszą „polską” powieść autorki cyklu norweskiego lekko i bez przestojów, ale z uczuciem silnego rozdźwięku pomiędzy stylem, językiem, a opisywaną za jego pomocą epoką. Obok łaciny nie zaszkodziłaby, choćby lekka, stylizacja, która mogłaby nieco zniwelować to drażniące wrażenie. Ale to już, oczywiście, wrażenie czysto subiektywne, w żadnym razie nie zarzut.
Choć zatem można się z Gry w kości dowiedzieć bardzo wiele, to nie sposób się w nią autentycznie zaangażować, poczuć uczestnikiem, a nie tylko obserwatorem perfekcyjnie i co do detalu rozplanowanego przedstawienia. Zarówno w wybranym okresie, jak i w bohaterach powieść pozwoliła mi dostrzec potencjał na o wiele więcej niż ostatecznie zaoferowała. Dlatego dominującym odczuciem po lekturze jest rozczarowanie faktem, że nie został on wykorzystany.