Tytułowa Irene to Irene Adler, stworzona przez Arthura Conan Doyle’a postać, która, choć pojawiła się osobiście tylko w jednym opowiadaniu o geniuszu z Baker Street, to jednak zapadła Sherlockowi Holmesowi głęboko w pamięć, a może nawet w serce. Równie piękna, co błyskotliwie inteligentna śpiewaczka była jedyną kobietą, która zdołała Sherlocka Holmesa wywieść w pole i zwyciężyć.
* Dobranoc, Irene, pierwsza cyklu powieści Carole Nelson Douglas była „Skandalem w Bohemii” opowiedzianym à rebours, z punktu widzenia Penelope Huxleigh, skromnej i cokolwiek naiwnej pastorówny, współmieszkanki Irene i sekretarki mecenasa Geoffreya Nortona. Jeśli skrzętna pamiętnikarka Nell jest doktorem Watsonem w spódnicy, to obdarzoną różnorodnymi talentami Irene Adler uznać można za niestroniącą od różnych aktorskich wcieleń, weselszą, bardziej szampańską, żeńską wersja Holmesa. *Pierwszy tom był zatem znakomity, za to w drugim Nell Huxleigh grzeszy tym, czym Watson nie grzeszył nigdy – rozgadaniem. Książka, stanowiąca swego rodzaju przetworzenie ”Znaku czworga” liczy sobie blisko czterysta stron, a akcja toczy się nadzwyczaj powoli i, choć sporo w niej zabawnych momentów (do jakże skomplikowanej, wielopiętrowej intrygi musi się posunąć niewiasta, aby zobaczyć znajomego mężczyznę bez koszuli? W celach
śledczych, oczywiście), to jednak dość ślamazarnego tempa nie ratuje tu ani Oskar Wilde (a raczej jego łuskowaty imiennik), ani Bram Stoker , ani nawet sama Sarah Bernhardt. Choć może niepotrzebnie oczekuję tempa na miarę XXI wieku? Dzień dobry, Irene, dobrodusznie pokpiwająca z męskiego świata Conan Doyle’a , jest bardzo klasyczną fanfiction, stylizowaną na powieść wiktoriańską, pełną wysmakowanych detali i interesujących postaci.