„Za to, że piegi na twoim dekolcie układają się w konstelację Elvisa”. „Za to, że twoim zdaniem w każdej jadalni powinna być sofa, na której można polegiwać i trawić, nie przerywając błyskotliwej konwersacji”. „Za to, że lubisz dźwięk brzęczyka w windzie…”. Artie Shoreman kocha swoją żonę za wszystko i ponad wszystko. Lucy jest jego muzą i boginią, grzechem i zbawieniem, przyczyną i celem…ale cały w tym ambaras, że Artie kocha wiele kobiet naraz. „Każdą inaczej i za co innego”. Oprócz swojej oficjalnej i formalnej miłości, Shoreman obdarzył uczuciem również profesor matematyki, lesbijkę jeżdżącą na motorze, zakonnicę, narkomankę w ciąży i matkę swojego syna… Nie dziwi i nie zaskakuje diagnoza, którą stawiają Artiemu lekarze – chore serce. Shoreman jest w coraz gorszej formie fizycznej, ale jego kondycja mentalna jest dobra. Przed śmiercią bohater postanawia pogodzić się nie tylko ze zdradzaną żoną, ale również z wszystkimi kobietami, z którymi ją zdradzał. Ostatecznie dom Shoremanów staje się galerią
postaci i muzeum związanych z nimi wspomnień. Eleanor, Elspa, Spring, Marzie, Ellen, Marie, Cassandra, Markie, Allison, Liz, Kathy… I Lucy. On kocha ją za wszystko, ona kocha go mimo wszystko.
Autorka książki, Bridget Asher (w rzeczywistości poetka i pisarka Julianna Baggott)
przyznaje, że wiele w niej Lucy Shoreman – ona również kochała nieodpowiednich mężczyzn z nieodpowiednich powodów. Pisarka nie ogranicza się jednak do prymitywnych uproszczeń i generalizacji. Postaci Asher i ich zachowania są na tyle niejednoznaczne i wielowymiarowe, że wnioski zawierające tak abstrakcyjne pojęcia jak „zawsze” lub „każdy” stają się z założenia błędne.
Kwiaty od Artiego to książka o rzeczach ważnych i poważnych. Jednak oprócz motywów tak majestatycznych i monumentalnych jak miłość, zdrada i wybaczenie, Asher opisuje także… życie; w całej jego banalności i trywialności. W powieści pojawia się welurowy dres Joan, „pięcionożny” chart Bobuś i wielkie sztuczne serce jako symbol liryzmu i romantyzmu. Asher patrzy na świat z ukosa. Żongluje ironią, kugluje sarkazmem. Przyjęta przez nią perspektywa sprawia, że cierpienie staje się jedynie pretekstem do rozważań na temat szczęścia. I nie jest to naiwna i bezmyślna afirmacja życia, lecz wyważona, ostrożna próba jego polubienia. Nie za wszystko, lecz mimo wszystko.