Literatura francuska… Nie sposób jej opisać jednym zdaniem, ba, nawet jednej strony byłoby za mało, bo to przecież i „Wielki Testament”, i „Mały Książę”, „Gargantua i Pantagruel” i „Pani Bovary”, „Nędznicy” i „Cząstki elementarne”, „W poszukiwaniu straconego czasu” i „Colas Breugnon”, „Oskar i pani Róża” i „Germinal”, poezja Baudelaire’a, ”Kobieta trzydziestoletnia” i „Tajemnicza wyspa”… Ale bez względu na to, czy lubimy ją całą, czy tylko pojedyncze dzieła, czy czytamy w przekładach, czy w oryginale, trudno nie zauważyć, że w ostatnich dekadach XX i pierwszych XXI wieku właśnie ona obfituje w pozycje, których zbiorowe credo można by podsumować jako wiarę w człowieka, w możliwość wykrzesania z ludzkiej duszy tego, co w niej najlepsze i najpiękniejsze, a z ludzkiego umysłu – tego, co może dostarczyć innym pozytywnych doznań estetycznych.
Nie jest to cecha dla pisarzy znad Loary i Sekwany specyficzna, bo analogiczny nurt jesteśmy w stanie wyśledzić w niemal każdej z literatur narodowych – a jednak coś musi być w tym, że te akty pokrzepienia serc w języku Ronsarda potrafią być równocześnie wyraziste i wyjątkowo subtelne, grające na emocjach, lecz dalekie od banału. Czy to najbardziej u nas popularni: Eric Emmanuel Schmitt (który przez fakt zamieszkania w Belgii nie przestał przecież być Francuzem) i Anna Gavalda, czy ci znani mniej lub wcale, jak Barbara Constantine, Blandine Le Callet, Christian Signol, nietłumaczona na polski Marie-Sabine Roger – każde z nich ma na koncie co najmniej jedno dzieło urzekające celnością odwzorowywania ludzkich zachowań i uczuć, a przy tym wrażliwością i doskonałą techniką narracji.
Także i Muriel Barbery, autorka „Elegancji jeża”, powieści u nas – mimo dwukrotnego wydania – jakoś niedostrzeżonej: na dwóch znanych portalach czytelniczych ma ona łącznie 138 ocen, podczas gdy np. najnowsze dzieło Dana Browna ponad 12 tysięcy, a jeszcze hałaśliwiej reklamowane „Pięćdziesiąt twarzy Greya” ponad 33 tysiące. Możemy się zatem domyślić, że zajrzawszy do środka, nie znajdziemy tam żadnych mrożących krew w żyłach tajemnic, do których dostępu bronią organizacje spiskowe o światowym zasięgu, ani też scen rodem z podręcznika seksuologii. Co zatem kryje okładka, której elementy graficzne – pusta ławeczka, wieża Eiffla skąpana w promieniach zachodzącego słońca, gałązki kwitnącej kamelii – mogłyby sugerować fabułę żywcem wziętą z jednego z tysięcy, a może i milionów wydawanych na świecie romansów bez pretensji do jakiejkolwiek głębi? Nie, nie to. Co nie znaczy, że w ogóle nie ma mowy o uczuciach.
Ale zacznijmy od początku, to jest od przedstawienia bohaterek, w takim porządku, w jakim wkraczają na scenę wydarzeń.
Renée Michel, dozorczyni paryskiej kamienicy – „pięknej rezydencji prywatnej z podwórzem i ogrodem, podzielonej na osiem luksusowych apartamentów” – właściwie nawet wkraczać nie musi. Jest tam cały czas, od dwudziestu siedmiu lat, gdy jako młoda kobieta przybyła z mężem z prowincji do stolicy. Dzieci się nie pojawiły, Lucien zmarł, ona została w stróżówce, otoczona ludźmi z zupełnie innej bajki. Ludźmi, którzy tak bardzo nauczyli się odczytywać świat według określonych klisz, że każdy wyłom w przyjętym schemacie wydaje im się albo kłamstwem, albo zagrożeniem. Wszyscy wiedzą, że dozorczynie „są stare, brzydkie i zgryźliwe”, niegustownie ubrane, po całych dniach oglądają latynoskie seriale i raczej trudno czego innego się po nich spodziewać – przecież muszą być prymitywne i mało inteligentne, bo czyż inaczej wykonywałyby taki zawód? A skoro prawdziwym lokatorom do pięt nie dorastają ani urodą, ani elegancją, ani rozumem, to czy są warte zainteresowania? Większość mieszkańców i ich gości „nie zaśmieca sobie
umysłu informacjami, które dotyczą ludzi podrzędnych, z definicji anonimowych” i jeśli już potrzebuje się do takiej osoby odezwać, stara się „unikać w zdaniu formy wymagającej słowa
Paloma Josse, dwunastoletnia córka właścicieli czterystumetrowego lokalu na pierwszym piętrze, też się opancerza i ukrywa. W jej sferze inteligencja nie jest co prawda traktowana jak wybryk natury, tylko jako środek do celu, którym ma być osiągnięcie stosownej pozycji – ale kiedy, zamiast do zbierania punktów na przyszłe CV, wykorzystywana jest do bezlitosnej analizy zachowań otaczających ludzi, lepiej się z nią nie obnosić. Palomę przeraża to, co dostrzega wokół siebie, to, na co – jak wierzy – jest nieuchronnie skazana: powszechny brak poczucia sensu życia, maskowany różnymi działaniami zastępczymi, różnymi rytuałami („bez przerwy trzeba odtwarzać naszą tożsamość osoby dorosłej, tę tak kruchą, krótkotrwałą i koślawą zbieraninę strojącą się w rozpacz, samą przed lustrem, opowiadającą kłamstwa, w które musimy wierzyć. Dla taty gazeta i kawa to magiczne różdżki, które zmieniają go w znaczącego człowieka. Jak dynię w karocę”) i równie iluzorycznie łagodzony seansami psychoterapeutycznymi lub lekami. Jest
przekonana, że nie chcąc powielić odstręczającego schematu, musi zawczasu opuścić ten świat. Zawczasu, to znaczy: za kilka miesięcy. A na razie…
A na razie umiera jeden z lokatorów, a do zwolnionego przezeń apartamentu wprowadza się japoński emeryt, pan Ozu. I Renée, i Paloma interesują się kulturą jego ojczyzny, ale to nie jego pochodzenie, tylko zachowanie i filozofia życia sprawią, że niedowartościowana kobieta i nadwrażliwa dziewczynka zaczną inaczej patrzeć na świat i powoli rozsuwać swoje kolczaste okrywy…
A czyż to także nie schemat, i to powielany w literaturze całego świata aż do bólu? – może powiedzieć ktoś, kto jeszcze do książki nie zajrzał. A i owszem, ale z drugiej strony, czy jest taki scenariusz, którego jeszcze nikt nie powielił (zakładając, że wyłączamy z rozważań fantastykę, w której do zmiany sytuacji dochodzi na skutek interwencji magii lub innych sił nadprzyrodzonych)? Nie ma, bo w życiu też się scenariusze powielają, a literatura jest wszak jego odzwierciedleniem. Rzecz w tym, co się za pomocą tych pozornie jednakowych klisz przekaże i jak się je przyozdobi. Przekaz, jaki daje Barbery, jest stosunkowo jasny: nie szufladkujmy ludzi wedle ich wykształcenia czy zajęcia, lecz wedle tego, czy szanują innych; nie lekceważmy dzieci – potrafią dojrzewać szybciej i rozumować bardziej wnikliwie, niż nam się zdaje; nawet jeśli porzuciliśmy już wszelką nadzieję na zmiany, nie znaczy to, że w naszym życiu nie wydarzy się coś dobrego, a impulsem, który tę zmianę wyzwoli, może być coś całkiem, zdawałoby się,
banalnego: imię czyjegoś kota, letni deszcz, który „spłukując nieruchomy kurz, pozwala duszy na swobodny oddech”, albo widok kwitnących kamelii; i wreszcie, uwierzmy w sprawczą moc literatury i sztuki, które potrafią łączyć ludzi i wyzwalać w nich to, co najlepsze. Zgoda, w tej wersji brzmi to nieco płasko i banalnie. Ale opowiedziane ustami Renée i Palomy – ani trochę; jest piękną, subtelną narracją, spisaną doskonałym stylem z dyskretnym, ale dostatecznie widocznym zróżnicowaniem języka wypowiedzi obu bohaterek, pełną trafnych obserwacji ludzkiej natury i dostarczającą trudnych czasem do nazwania wrażeń. To jedna z tych książek, którą chce się natychmiast po zakończeniu jeszcze raz czytać od początku, czerpiąc – jak to pięknie ujmuje Renée - „z martwego papieru coś, co zdawało się żywe”, tym razem wolniej, uważniej, żeby nie przeoczyć ani jednej myśli, żeby pozwolić temu napisanemu życiu przepłynąć przez nas, wsiąknąć w nas, pozostawić ślad…