Więcej! Szybciej! Mocniej!
Autorzy stający przed zadaniem napisania „lepszej space opery” muszą wpierw zmierzyć się z wewnętrznym paradoksem konwencji. Bo czy „lepszy kicz” to kicz bardziej kiczowaty, czy mniej kiczowaty?
”Biliony zginęły. Spopielone zostały planety; populacje - wysterylizowane pod płonącym ultrafioletem niebem, odartym z warstw ozonu i ochronnych pól magnetycznych; skupiska habitatów - spalone przez sztucznie indukowane rozbłyski słońc lub obrócone w żużel zarazami nanoprocesorów; sfery Dysona - roztrzaskane miliardami głowic antymaterii. (...) Wojna o zasoby niezbędne dla inteligencji - energię, masę, grawitację - musi być wojną na wyniszczenie. (...) Walczyli przez stulecia; walczyli na dystansach tak wielkich, że światło zwycięstwa lub klęski było zaledwie bladym, odległym mrugnięciem na nieboskłonie przyszłych pokoleń. W sercach gromad kulistych i pod świetlistymi pelerynami mgławic; przez łuki mostów ognia na naskórku słońc i przy horyzontach zdarzeń czarnych dziur. Ich broniami były gazowe olbrzymy i energie supernowych; pasy asteroidów służyły im za śrutówki, a życionośne planety ciskali od niechcenia w wieczny mróz międzygwiezdnej przestrzeni. Floty liczące dziesiątki tysięcy jednostek ścierały się
między słońcami, nie pozostawiając nikogo żywego. Była to wojna absolutna, czysty żywioł wojny”.
Anglojęzyczna wikipedia (stan na dzień 5 kwietnia 2008 roku) podaje następującą definicję space opery: „podgatunek speculative fiction lub science fiction, który skupia się na romantycznej, często melodramatycznej przygodzie, rozgrywa się głównie lub całkowicie w przestrzeni kosmicznej, zazwyczaj przedstawia konflikt między stronami władającymi potężnymi (a nierzadko wielce wymyślnymi) technologiami i zdolnościami. Być może najbardziej charakterystyczną cechą space opery jest to, iż intrygi, scenografie, postaci, bitwy i zaangażowane siły zwykły tu przybierać gigantyczne proporcje”.
Przytaczam definicję z wikipedii, nie z akademickich opracowań literaturoznawczych, ponieważ w tym przypadku ważniejsze jest to, jakie wyobrażenie o opisywanym przedmiocie nosi w sobie większość czytelników, a nie klasyfikacja według takich czy owakich wyznaczników formalnych. Space opera stanowi tu odpowiednik fantasy w tym sensie, że dla 99% jej czytelników o przynależności do gatunku decyduje prosty kod scenograficzny: koń, miecz, rycerz i smok - czy statek kosmiczny, gwiazda, skafander i robot. (Zwyczajowa kiczowatość okładek tych książek z punktu widzenia księgarza i wydawcy ma więc głęboki sens).
We wstępie do antologii opowiadań najnowszej space opery - zatytułowanej po prostu The New Space Opera, co, jak się przekonamy, nie jest tylko reklamą świeżości tekstów, lecz deklaracją programową - jej redaktorzy, Gardner Dozois i Jonathan Strahan, w krótkim rysie historycznym sięgają aż do końca XIX wieku, wśród pionierów gatunku wymieniając m. in. współpracownika Thomasa Edisona, niejakiego Raya Cummingsa (autora Terrano the Conqueror). Edison był również bohaterem pierwszych space oper (Edison’s Conquest of Space Garreta P. Servissa).
Na tym etapie gatunek kształtował się na łamach amerykańskich magazynów pulpowych, biorąc wzór z przygodowych opowieści z Dzikiego Zachodu, Afryki czy wschodnich mórz. Dozois i Strahan przypominają też klimat kulturowy tamtych czasów, ducha budowy i ekspansji: Jack Williamson, pionier space opery, był także pionierem Dzikiego Zachodu, w 1915 roku podróżując do Nowego Meksyku konnym zaprzęgiem.
Od lat 40-tych XX wieku liczy się drugi etap: ukuto już termin space opera i zyskał on mocno pejoratywny wydźwięk. Wówczas utrwaliła się pozycja space opery w hierarchii wewnątrzfantastycznej jako tej najniższej formy literackiej, „kosmicznego komiksu prozą”. Im bardziej zyskiwała na znaczeniu Nowa Fala itp. nurty w SF, tym mniejsze ambicje przejawiali twórcy space opery.
Ostatnia fala to lata 80-te, sukces filmowych „Wojen Gwiezdnych” i wejście na scenę nowych autorów, pozbawionych gatunkowych uprzedzeń, o zdecydowanie większym potencjale literackim (głównie Brytyjczyków), jak Ian Banks; a także wpływ cyberpunka, zarówno w konstrukcji świata, jak i klimacie opowieści. Ten trend wzmógł się w latach 90-tych, wraz z rozkwitem wydawnictwa Baen, a także napływem pisarzy w rodzaju Dana Simmonsa, Petera F. Hamiltona czy Alastaira Reynoldsa (redaktorzy antologii prezentują tu długą listę, i tak nie wymieniając np. Richarda Morgana). W tym właśnie nurcie narodził się według antologistów fenomen Nowej Space Opery. I wziąwszy pod uwagę ów skok jakościowy oraz przyrost ilościowy - twierdzą oni, iż żyjemy teraz w Złotym Wieku Space Opery.
Antologia zawiera opowiadania osiemnastu autorów, od tych najsilniej kojarzonych ze współczesną space operą, jak wymienieni Hamilton czy Reynolds, do tych wywodzących się jednak z odmiennych tradycji literackich, jak Greg Egan. Najlepsze wydały mi się utwory: właśnie Egana (Glory), Iana McDonalda (Verthandi’s Ring), Dana Simmonsa (Muse of Fire) i Tony’ego Daniela (The Valley of the Gardens) - które zresztą najpełniej prezentują cechy Nowej Space Opery, jakie próbuję wydestylować poniżej. Najsłabiej wypadły typowe przygodówki, które równie dobrze mogły powstać 30 lat temu (jak Who’s Afraid of Wolf 359? Kena Macleoda czy Splinters of Glass Mary Rosenblum) oraz fantastyka humorystyczna w scenografiach kosmicznych (Maelstrom Kage Baker czy Dividing the Sustain Jamesa Patricka Kelly’ego). Zupełną pomyłką są tu natomiast opowiadania Stephena Baxtera (Remembrance) i Roberta Silverberga (The Emperor and the Maula) stanowiące bolesne przykłady literatury, od której Nowa Space Opera próbuje właśnie się odbić -
odróżnić w kontraście do tych naiwnych bajeczek o ośmiornicach z kosmosu napadających Ziemię, by zrabować jej zasoby naturalne, a ludzi wywieść do niewolniczej pracy w gwiezdnych kopalniach, czy o imperiach jak z baśni arabskich, przemalowanych naprędce na startrekowe SF.
*
Autorzy stający przed zadaniem napisania „lepszej space opery” muszą wpierw zmierzyć się z wewnętrznym paradoksem konwencji. Bo czy „lepszy kicz” to kicz bardziej kiczowaty, czy mniej kiczowaty? W podobnej sytuacji znajdują się np. filmowe horrory klasy B: tym bardziej są kultowe - czyli „lepsze” - im są gorsze. Więcej krwi, więcej przesady, więcej pompatycznej muzyki! Space opera opiera się na identycznych zasadach, w ten sam sposób zaspokaja czytelniczy głód: dając WIĘCEJ - większe wojny, większe imperia galaktyczne, większe statki, liczniejsze armie, potężniejsze energie, dziwaczniejszych Obcych, bardziej egzotyczne planety, dłuższe podróże, bardziej heroicznych herosów.
Estetyka biedoty: to jest najpiękniejsze, co najdroższe, co najjaśniej świeci; Murzyn z czterema złotymi łańcuchami przebija Murzyna z trzema złotymi łańcuchami. Czy przyjąwszy takie reguły gry, jest tu sens porywać się na pisanie dobrej literatury?
Istnieją sposoby. Można zabrać się za space operę z nastawieniem bardziej przewrotnym, jak Umberto Eco bawiący się kryminałem w średniowieczu. Bierze się wówczas konwencję w nawias; nie pisze się „w konwencji”, ale „o konwencji”. Przy założeniu, że i autor, i czytelnik znają zasady gry na wylot, ogniskiem atrakcji nie jest przedmiot tej gry, lecz sama gra. Byłoby to zatem coś w rodzaju „space opery postmodernistycznej”, ale - broń Boże! - nie w polskim rozumieniu postmodernizmu, tj. humorystycznej sklejanki cytatów popkulturowych i historycznych odniesień. (Chyba że ktoś uznaje za space operę np. Autostopem przez galaktykę Adamsa).
Inne możliwe wyjście to skupienie się na konwencji cechach niepierwszorzędnych. Owszem, rozgrywamy rzecz w kosmosie, na wielkich dystansach, z wojną w tle, ale treścią opowieści czynimy coś innego. Trick wówczas polega na tym, żeby ta scenografia nie była przygodnym ozdobnikiem, lecz akcentowała temat utworu w jakiś wyjątkowy, zaskakujący sposób. Przez analogię: piszemy powieść wojenną nie po to, żeby nasycić czytelnika rekwizytornią militarną i przygodami z pola bitwy, ale żeby dzięki wojnie wyrazić jakieś prawdy inaczej trudno wyrażalne.
Wyjście najtrudniejsze, jak mi się wydaje, to próba - ale serio, bez ironii i cudzysłowu - rozwinięcia konwencji w nowym kierunku, „wymyślenia jej na nowo”: jak Chandler reinvented kryminał, a autorzy New Weird - fantasy.
Tytuł antologii wyraźnie nawiązuje do New Weird, sugerując, że oto właśnie mamy tu do czynienia z takim skokiem jakościowym w space operze, jaki nastąpił w fantasy.
No więc jednak nie. Można przyjąć na potrzeby dyskusji o literaturze termin New Space Opera i rzeczywiście znajdziemy właściwości odróżniające ją od „starej” space opery, ale zdecydowanie nie jest to przemiana tak głęboka, jak w przypadku fantasy/New Weird, gdzie słyszymy tezy o powstaniu zgoła nowego podgatunku.
*
A i sama antologia skompilowana przez Dozoisa i Strahana nie stanowi bynajmniej wyboru prezentującego akurat te nowe jakości w gatunku. Jako się rzekło, jest to raczej przekrój przez całą obecną współcześnie na rynku space operę: od starych, klasycznych przygodówek dla młodzieży, przepisanych wprost ze średniowiecza czy Dzikiego Zachodu w kosmos plastikowych Obcych i barokowych imperiów; przez SF eksploracyjną opierającą się już na w miarę oryginalnych założeniach w budowie świata oraz świeższych teoriach naukowych i nie tak schematyczną w fabule; aż do Nowej Space Opery.
Jakie byłyby zatem wyznaczniki tej ostatniej?
1. Przyszłość postsingularnościowa: gdy rozróżnienie między programem i człowiekiem (świadomą istotą inteligentną) jest czysto techniczne, ludzie się przepisują na kod zerojedynkowy i z powrotem ucieleśniają; wojna równie dobrze może się rozgrywać na planie informacji, jak i nieożywionej materii/energii - a ciała to efekciarski rekwizyt (żeby nie wspomnieć już o kosmicznych krążownikach czy robotach pancernych).
2. Hiperprzestrzeń i podobne oszustwa pozwalające obejść lokalne ograniczenie do prędkości światła odchodzą powoli do lamusa konwencji. Hard SF narzuciła Nowej Space Operze ostrzejsze standardy naukowe, coraz więcej autorów bierze pod uwagę paradoksy zamkniętych krzywych czasowych i trzyma się praw Einsteinowego wszechświata. (Rozwiązania o nieco większych pozorach naukowości to wormhole czy wręcz „inna fizyka”, jak u Daniela). Łączy się to z cechą pierwszą: najłatwiej podróżować w formie czystej informacji.
3. Transhumanizm i refleksja nad prawami ewolucji cywilizacji przewijają się przez bodaj połowę tekstów aspirujących do Nowej Space Opery - bądź jako główny motyw (jak u Egana), bądź jako prestekst dla sensacyjnej akcji (jak u Hamiltona), bądź też w analogii ewolucji mentalnej, religijnej, duchowej (jak u Simmonsa). Zaszła tu symboliczna zamiana głównej opozycji definiującej gatunek: już nie „człowiek a Obcy”, lecz przede wszystkim „człowiek a postczłowiek”.
4. Składowa naukowa z jednej strony uległa „utwardzeniu” (bzdury fizyczne i nielogiczności coraz trudniej przełknąć w imię tradycji), z drugiej - konwencja otworzyła się na wpływy z dziedzin „miękkich”: od psychologii, przez filozofię do religioznastwa. Związane jest to również z większą wrażliwością literacką: 90% autorów nadal pisze zaledwie mniej lub bardziej poprawnie („po inżyniersku”), ale znajdują tu swoje miejsce także pisarze z większymi ambicjami, jak Dan Simmons czy Ian McDonald.
Myślę więc, że nie mamy do czynienia z rewizją założeń gatunkowych ani świadomym ruchem literackim. Science fiction już od czasów Wellsa i Stapledona rozpięta pozostaje między ambitnymi spekulacjami - i sztampowymi historiami wojennymi, romansowymi, szpiegowskimi itp., tylko że wabiącymi czytelnika atrybutami umownego „świata przyszłości”. I w miarę jak w masowej wyobraźni zmienia się obraz jutra - nowe atrakcje i „oczywistości” wypierają stare - zmieniać się musi żywiąca się nim literatura, niezależnie od wtórności formuł fabularnych, jakimi operuje (tzn. i w space operze, i w innych odmianach SF). To naturalny proces cykliczny, związany tyleż z wymianą pokoleniową autorów, co z następstwem trendów ogólnokulturowych. Kolejną taką falę przyniesie być może wskrzeszenie etosu podboju kosmosu: załogowa wyprawa na Marsa lub stała baza księżycowa.
Czego sobie i Państwu życzę.