Debiutantów trzeba wspierać. Trzeba im też wiele wybaczać, wszak dopiero zdobywają pisarskie szlify. Mimo tych oczywistych oczywistości wprost nie mogę wyjść z podziwu, jak Michałowi Krzywickiemu udało się wydać Plagi tej ziemi, o których powiedzieć, że są debiutem średnio udanym, to zaserwować im niezasłużony i bardzo przesadzony komplement. W rzeczywistości brnięcie przez Plagi to mozolna katorga, a nie, jak chciał autor, radosna zabawa z mało znaną działką historii. To na owej działce krwawa orka, której plonem są irytacja, zdziwienie, zawód, rozbawienie wreszcie. Acz jest to najczęściej śmiech przez łzy nad zmarnotrawionym niezłym pomysłem. Nie jest moim zamiarem wyżywanie się na kimkolwiek, a na debiutantach w szczególności, ale faktem bezspornym pozostaje, że w formie, w której zostały wydane, Plagi są powieścią, mówiąc eufemistycznie, skrajnie czytelnikowi nieprzyjazną, głównie z powodu olbrzymich braków warsztatowych autora. Są też koronnym dowodem, że sam pomysł, choćby nie wiadomo jak
świeży i oryginalny, to najwyżej piątą częścią sukcesu powieści.
Pomysł na Plagi jest ciekawy. Akcja rozgrywa się na się na Połabiu, w czasach krucjaty Albrechta Niedźwiedzia, Henryka Lwa i Bernarda z Clairvaux na ziemie tamtejszych Słowian. O ile Sasi poszukują łupów i chwały (dokładnie w tej kolejności), o tyle charyzmatyczny francuski cysters szuka heretyków, a szczególnie pewnej heretyckiej księgi, obdarzonej ponoć niezwykłą mocą z racji faktu, że została spisana krwią Chrystusa. Wśród słowiańskich plemion trwają naturalne w takiej sytuacji kalkulacje – chrzest wydaje się opłacalny, bo może uchronić ich ziemie przed zachłannością krzyżowców, jednak zdradzeni dawni bogowie mogą się okazać nieobliczalni w swym gniewie. Na Połabiu wyodrębniają dwa główne stronnictwa: „chrześcijańskie”, na czele którego staje księżna Petrysa, żona księcia Przybysława i „pogańskie”, któremu przywodzi siostrzeniec Przybysława, książę Kopnika – Jaksa. W obliczu zbliżającej się krucjaty próba sił staje się nieuchronna... Mamy tu materiał na może niekoniecznie porywającą, ale co najmniej
ciekawą fantasy (dawne bóstwa zamieszkujące lasy Połabia) historyczną z silnym wątkiem politycznym. Jeśli dodatkowo weźmie się pod uwagę, że autor jest specjalistą od historii regionu, dochodzą niewątpliwe walory edukacyjne – w szkolnym programie historii Słowianom połabskim poświęca się jedną godzinę, o ile w ogóle.
A jednak Plagi tej ziemi nie są interesujące. Wręcz przeciwnie. Nie pomaga nawet to, że jednym z głównych bohaterów, niejako spoiwem wszystkich wątków, uczyniono postać tak niepoprawną politycznie jak grzeszny mnich Przecław – grzeszący nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, zabijaniem na zlecenie swego pryncypała Bernarda. Do listy przewin Przecława doliczyć trzeba leczenie (oraz trucie) za pomocą magii, a co najmniej traktatów heretyka Awicenny, rozpustę oraz pychę. I knucie. Bo nietypowy mnich pragnie tajemniczej księgi i jej mocy dla siebie. Przy całej swej teoretycznej złożoności oraz niewątpliwym wewnętrznym rozdarciu pozostaje jednak wychowanek cystersów postacią sztuczną, drewnianą i sztampową do granic, mówiącą frazesami i rzucającą żarty z kilometrowymi brodami z finezją słonia w składzie chińskiej porcelany. Na jego usprawiedliwienie dodać trzeba, że nie wyróżnia go to spośród innych postaci występujących w powieści. Wszystkie cierpią na tę samą przypadłość, której przyczyny
najprawdopodobniej nawet tak biegły medykus jak Przecław nie umiałby usunąć. A przyczyną jest fakt, że Michał Krzywicki nie umie pisać. I nie mówię tu o nieoszlifowanym warsztacie, chropowatości języka, debiutanckiej niepewności. Mówię o braku warsztatu, o nieznajomości elementarnych reguł polskiej składni, występującej co prawda jedynie traumatycznymi momentami w postaci skrajnej, ale obecnej stale i stale zarzynającej tekst. Odbierającej czytelnikowi chęć do kontynuowania lektury, poznania rozwoju fabuły, rozstrzygnięć. Szczególnie tragiczne jest pod tym względem pierwsze sto stron – jeśli ktoś zdoła przez nie przebrnąć, na późniejszym etapie już odruchowo przymyka oczy na wiele „niedociągnięć”, bo dalsza część ma tę zaletę, że daje się czytać bez ustawicznego zgrzytania zębami. Bez języka trudno mówić o stylu, który, jak łatwo się domyślić, jest toporny. W dodatku autor przechodzi od skrajności do skrajności – to jest od wzniosłych, pompatycznych rozważań do taniego naturalizmu, opisów wyuzdanego, pożal
się Trzygławie, seksu (kto przeczyta, będzie wiedział, co w tym zabawnego, acz osobiście ostrzegam), pijatyk i ich fizjologicznych następstw. Wszystko w imię realizmu. Gdy pisze o leśnych potworach – topielicach, mamunach etc., budzą one miast grozy i respektu, jakie rzekomo wywołują w wojach, pusty śmiech, opisano je bowiem w ten sposób, że stały się własnymi karykaturami. A kiedy próbuje zajrzeć w dusze swoich bohaterów, funduje czytelnikowi po prostu kabaret, ale tego ostatniego chyba jest świadomy, gdyż protagoniści nie posługują się introspekcją zbyt często. Ponieważ zawsze szukam plusów, dwie gwiazdki autor otrzymuje odpowiednio – za niektóre motta do rozdziałów – receptury Przecława, gdyż, zgodnie z jego intencją, były zabawne oraz za te sceny, które, niezgodnie z jego intencją, ale jednak, rozśmieszyły mnie do łez. Największym zaś pozytywem jest fakt, że skoro Plagi tej ziemi mogły zostać wydane, to możliwości debiutu w polskiej fantastyce rzeczywiście znacząco wzrosły. Naprawdę znacząco.