Ta sympatyczna i odświeżająca książka traktuje o doniosłym wydarzeniu: dziennikarska para Holendrów wyrusza ze swoimi adoptowanymi córkami do Chin, kraju ich pochodzenia. Jedenastoletnia Lisa i dziewięcioletnia Lin zostały zabrane stąd, gdy były niemowlętami. Czym będzie dla nich ta podróż? Zarówno dla nich, jak i dla ich rodziców pięć tygodni w Kraju Środka jest jedną wielką niewiadomą.
Kim są te dziewczynki? To pytanie, na którym mógłby się nieźle pomęczyć jakiś antropolog, a które dla całej rodziny ma przede wszystkim znaczenie praktyczne. Trzeba wytłumaczyć nauczycielce, żeby nakłoniła inne dzieci w szkole (bez wyjątku niebieskookie i jasnowłose), by nie śpiewały piosenki kończącej się ironizującym stwierdzeniem o Chińczykach. Trzeba wpoić dziewczynkom coś chińskiego – ale co to miałoby być? Czy chińskie bibeloty, programy telewizyjne o tym kraju, spektakle i książki załatwią sprawę? I czy jest to konieczne, jeśli Lisa i Lin mentalnie są Holenderkami? Gdy Lin ciężko zachoruje, jej nieznana tożsamość niemal doprowadzi jej rodziców do rozpaczy. Nie mają jak jej pomóc, nie znając jej pochodzenia i ewentualnych chorób występujących w biologicznej rodzinie.
Podróż do Chin jest nadzieją na znalezienie czegoś namacalnego, czegoś, co pozwoli rodzinie Kok-Michielsen stanąć pewniej na nogach w całej tej karkołomnej sytuacji.Jest nadzieją na pozytywne uczucia, na tożsamość, a dla rodziców – na lepsze poznanie swoich tajemniczych dzieci. Zamiast odpowiedzi w głowach dorosłych powstaje jeszcze większy miszmasz, a w głowach dzieci – nie do końca wiadomo. Auke i Dido uświadamiają sobie i nam, że dzieci zawsze są tajemnicą, tak samo biologiczne, jak i adoptowane. Nie da się zajrzeć do ich umysłów ani narzucić im konkretnej tożsamości. To uczy szacunku dla drugiego człowieka i dla jego odmienności, a ów szacunek wydaje się najważniejszym przykazaniem życiowym pary bezpretensjonalnych Holendrów. Tak bowiem jak oni starają się jakoś ogarnąć i uporządkować „chińskość” swoich córek, tak w ich reportażu wyraźnie widać ich „holenderskość”, a może po prostu „zachodniość”. Oboje mają we krwi poprawność polityczną, starają się niczemu nie dziwić i wszystko akceptować.
Koniecznie chcą przekraczać granice, jakimi narodowość naznaczyła ich sposób myślenia. Dowieść nieograniczoności swoich umysłów. Za wszelką cenę nie być białymi bogatymi turystami z Zachodu. I bez bicia przyznają się, że zdarzały im się na tym polu porażki – naturalne zdziwienie na widok niewytłumaczalnego zachowania oraz myśl „co za dziwny Chińczyk!” brały górę nad polityczną poprawnością, chaos wycieczki wywoływał zniecierpliwienie i złość: „jestem zachodnim turystą, zapłaciłem, niechże ktoś wreszcie to wszystko dobrze zorganizuje!”.
Nie o rodzicach jednak ma przede wszystkim traktować ta książkach, a o Lisie i Lin.* Padły one ofiarą chińskiej polityki jednego dziecka, zmuszającej wiele rodzin do pozbycia się nowo narodzonych niemowląt, jeśli tylko nie były one zdrowymi chłopcami.* Ta tragedia i smutek biologicznych rodziców, których najprawdopodobniej nigdy się nie odnajdzie w tym wielkim tyglu, nie dają spokoju przybranym rodzicom dziewczynek. Podróż do Chin ma w jakiś sposób załagodzić ten ból. Dziewczynki, choć niewiele o tym mówią, także zdają się mieć nadzieję na nawiązanie więzi ze swoją przeszłością. Ale na miejscu wszystko jest inne od wyobrażeń, niezwykle trudno jest się odnaleźć. Przede wszystkim w plątaninie uliczek i ulic, w architekturze miast, gdzie stare budynki zastąpiono nowymi wieżowcami, często kiczowato rozbudowanymi, dowodami niebywałego bogactwa szaleńczo rozwijających się Chin. Nie ma już starego domu dziecka Lisy, został zastąpiony lśniącym czystością budynkiem o marmurowych podłogach. Personel domu dziecka
niby rozpoznaje w jedenastolatce swą dawną wychowankę, ale czy to możliwe? Czego się tu złapać, gdy wszystkie ślady zostały zamazane, a do tych, które pozostały, chińska biurokracja odmawia dostępu? I czy te ślady naprawdę są aż tak ważne, czy naprawdę z paru urzędowych świstków dałoby się wywnioskować coś o tych dwóch dziewczynkach? A jednak, gdy okazuje się, że dom dziecka młodszej córki jeszcze istnieje, dla całej rodziny wydaje się to cudem. Jest też most, na którym została porzucona jako niemowlak. Lin może na nim stanąć, pomyśleć przez chwilę w milczeniu. Nie da się tego wyrazić słowami, ale można to poczuć: więź została nawiązana, coś cennego zostało właśnie odnalezione.
Brzmi patetycznie, prawda? Taka jest pewnie moja recenzja, ale nie sama książka.* Aż dziw, jak autorom udało się w niewymuszony i lekki sposób napisać o sprawach tak poważnych, fundamentalnych, często przygnębiających; jak w tym reportażu udało im się stworzyć wzruszającą opowieść o rodzicielstwie i dzieciach, o Chinach i Holandii.* Mimo że podróż do Chin przynosi efekty inne od oczekiwanych, a problemy nie zostały rozwiązane, wiem, że ta rodzina, którą polubiłam od pierwszej strony, na pewno sobie z nimi poradzi. W zwyczajny, codzienny, pozbawiony patosu sposób. Szczerość pary autorów, ich przyznawanie się do myśli, które inni staraliby się wstydliwie ukryć, mogłaby być czasem brutalna, ale nie jest. Problemy i smutki, które mogłyby przyprawić o depresję, nie znikają same z siebie, ale ta czwórka stawia im czoło bez zbędnego narzekania. Trzymam za nią kciuki!