W oczekiwaniu na nowy początek
Vinge ma odwagę przedstawić przyszłość w jasnych barwach, godząc przecież ów obraz m. in. z ciągłym zagrożeniem globalnego terroryzmu. Takie projekcje - zwłaszcza ostatnio - są niezmiernie rzadkie.
Od kilku już lat wypatruję oznak odradzania się science fiction - ale nie w rozumieniu wzrostu jej popularności, nawrotu mody na SF, dopływu świeżych autorów czy rewitalizacji przez jakieś hybrydy gatunkowe albo inne wewnętrzne udziwnienia. Mam na myśli odradzanie dosłowne, tzn. narodziny na nowo, wyrośnięcie od ziarna z innej, świeżej gleby.
U swego zarania science fiction powstawała dla zobrazowania indywidualnych poglądów autora na temat rozwoju cywilizacji człowieka, ludzkich społeczeństw, Homo sapiens jako gatunku, na temat postępu nauki, zmian wywieranych przez ów postęp w codziennym życiu itp. Obecnie - i to już co najmniej od pokolenia - science fiction powstaje przede wszystkim w ramach gry elementami konwencji odziedziczonej po tysiącach autorów, którzy sami wyrośli na wyobrażeniu przyszłości wchłoniętym w dzieciństwie. (Jak też przyjmujemy za własne wyobrażenie tolkienowskiego Śródziemia czy sienkiewiczowskich Dzikich Pól: przez osmozę estetyki, symetrię fascynacji). Gdy taki autor siada następnie do pisania space opery o wojnach ziemskich kolonii pod obcymi gwiazdami, to nie dlatego, że po głębokim namyśle, analizie aktualnego stanu nauki, sytuacji geopolitycznej i perspektyw opłacalności podróży międzygwiezdnych itp. wypracował sobie taki akurat obraz XXII wieku - ale ponieważ o tym czytał od małego w książkach autorów, którzy sami
czytali... etc., etc.
Ten bezwładny kołowrót fantazji powoli obrócił gatunek w jego przeciwieństwo: sprowadził przyszłość do roli mitologicznej zaprzeszłości. Grzebiemy się w snach pradziadków, coraz rzadziej choćby udając, iż w ogóle wierzymy, że w takim kierunku naprawdę pójdzie nauka i historia człowieka. Znaki konwencji oderwały się od pierwotnych desygnatów: statek kosmiczny czy hobbicka norka, blaster czy różdżka - wszystko zależy od kontekstu. Zostaliśmy wytrenowani, reagujemy na symbole.
Nawet gdy ktoś próbuje wprowadzić tu czasem element racjonalnej projekcji - to też przecież nie rzuca go na czyste tło literackie, lecz usiłuje pogodzić ze „starymi przyszłościami”. To podświadome, obsuwamy się w koleiny nawet ich nie zauważając; trudno wyrwać się zwłaszcza z fabularnych formuł gatunku. Taki był los m. in. cyberpunka - dzisiaj świat Gibsonowych hackerów i yakuza to kolejny hi-techowy Neverland.
Co oryginalniejsi, co bardziej niezależni pisarze już to wyczuwają. Szukają wyjścia, próbują się wyzwolić. Zobaczmy, jak skręciła w ostatnich latach twórczość np. właśnie Williama Gibsona czy Neala Stephensona. Cryptonomicon czy Rozpoznanie wzorca i Spook Country to właśnie powroty do źródła, próby odnalezienia „punktu zero”, nowego, twardego oparcia w rzeczywistości.
Najpierw trzeba bowiem wymazać do czysta całą tablicę. Trzeba zapomnieć fantastykę naukową - a w każdym razie to, co współcześnie za fantastykę naukową bierzemy.
•
Coraz częściej zdarzają się dzieła graniczne, w których mniej lub bardziej wyraźnie widać szarpaninę autorów ze schematami, instynktowne próby odcięcia wielkiego balastu gatunkowej tradycji. Jedni - jak Vernor Vinge w Rainbows End - idą w ascetyzm projekcji, powrót do zasady „przede wszystkim czysta ekstrapolacja”. Drudzy - jak Ian McDonald w River of Gods - stawiają choćby na synkretyzm kulturowy.
Tagline reklamowy Rainbows End brzmi: „powieść z jedną nogą w przyszłości”. O obu tych powieściach można powiedzieć, że jedną nogą tkwią w starej SF, a drugą stawiają na niepewnym gruncie nowej SF, gruncie, który tak naprawdę przecież jeszcze nie istnieje - właśnie jest udeptywany.
Vernor Vinge wykazuje się wyobraźnią znacznie bardziej samodzielną od Iana McDonalda, ale to McDonald w swoim „indyjskim postcyberpunku” zdecydowanie wygrywa literacko.
Indie i w ogóle południowa Azja stanowi obecnie światowe zagłębie taniej siły roboczej (taniego intelektu) dla przemysłu informatycznego, największe firmy amerykańskie i europejskie outsource’ują projekty do indyjskich „slumsów komputerowych”; zresztą to już nie są także dni prawdziwego chałupnictwa informatyków znad Gangesu, dziś buduje się tam całe ośrodki, miasta „cyfrowego proletariatu” - to wielka gałąź lokalnego biznesu. McDonald nie bez racji założył, iż w 2047 roku podzielone na zwaśnione państewka Indie utrzymają status pioniera „informatyki dla ubogich” i będą chronić ów przemysł również przed regulacjami ogólnoświatowymi, np. tzw. Ustawami Hamiltona, delegalizującymi AI. Toteż pewne obliczenia mogą u McDonalda zostać przeprowadzone wyłącznie właśnie w kraju Kryszny i Śiwy, delegują tam swoje tajne projekty CIA, NSA, NASA i różne niejawne agencje rządowe - to uruchamia całą intrygę River of Gods i uzasadnia osadzenie akcji w egzotycznych scenografiach.
Nie ma w tej książce powalających a oryginalnych hipotez fizycznych, filozoficznych, które odtąd będziemy kojarzyć właśnie z nazwiskiem autora powieści, niewiele on tu sam wymyślił - ale dwie sprawności stawiają go w pierwszym szeregu współczesnych autorów SF: zdolność do miksowania znanych elementów konwencji (to cecha starej SF), a zwłaszcza niezwykle efektowne połączenie ich z egzotyką obcego kraju, obcej kultury, całej mitologii hinduistycznej; oraz sprawność czysto literacka, tzn. w poprowadzeniu niebanalnej opowieści o ludzkich losach na tle cyber-religijnej panoramy podzielonych Indii przyszłości. Gęstość i wielobarwność tej prozy zdecydowanie wyróżnia się na plus na tle schematycznych, płaskich narracji uznawanych dotąd za naturalny wymóg SF.
A zarazem nie jest to w żadnym razie naiwna SF podana z punktu widzenia mainstreamowca. Do tej pory bowiem taka była alternatywa: albo człowiek zna się na tym, CO pisze, i wtedy oprawę językową i formułę fabularną bierze najniższym kosztem, z prefabrykowanych modułów pop; albo zna się na JAK, lecz zupełnie kładzie CO, zachwycając się cudami dawno nam spowszedniałymi.
Tymczasem McDonald dobrze wie, skąd podbierać pomysły: cyfrowa fizyka to jeden z mniej zgranych konceptów. (Cyfrowa fizyka zakłada wszechświat sprowadzalny na najniższym poziomie do automatu komórkowego równoważnego uniwersalnej maszynie Turinga; procesy fizyczne wynikają tu z iteracji reguł tego automatu, a wszystko, co istnieje, istnieje o tyle, o ile jest komputowalne. Rzecz zasadza się na pracach m. in. Konrada Zuse, Gregory’ego Chaitina, Edwarda Fredkina i Stephena Wolframa).
Choć znowu McDonaldowe AI - czyli aeai - opierają się na dość luźnych założeniach, hierarchizowane według masowych testów Turinga; cóż to za cezura, że „sztuczna inteligencja generacji 2.5 to komputer, którego nie można odróżnić od człowieka w 75% przypadków”? Prawdę mówiąc, mam pewien problem z samą koncepcją Technologicznej Osobliwości mierzonej względem potencjału intelektualnego człowieka - skoro już w tej chwili w skali cywilizacji rozważać trzeba nie moc umysłową nagiego Homo sapiens, lecz Homo sapiens wraz z całym jego hi-techowym środowiskiem. Przez analogię można stwierdzić, iż dawno temu przekroczyliśmy Osobliwość z punktu widzenia różnych religijnych i kulturowych ortodoksów low-techu.
McDonald miewa tu jednak także dobre intuicje. „Aeai to obca inteligencja. Stanowi odpowiedź na warunki i bodźce właściwe dla danego środowiska, a tym środowiskiem jest Cyber Ziemia, gdzie obowiązują prawa kompletnie różne od tych obowiązujących na Prawdziwej Ziemi. Pierwsze prawo Cyber Ziemi: informacja nie może być “przesunięta”, musi zostać skopiowana. (...) Toteż nawet jeśli aeai przekroczyły próg Osobliwości i pędzą ku milionowym IQ - cóż to właściwie oznacza w ludzkich kategoriach? Jak niby mamy to zmierzyć? Względem czego? Inteligencja nie jest cechą bezwzględną, zawsze zależy od środowiska. (...) Jesteśmy sąsiadami z równoległych uniwersów i dopóki będziemy ze sobą współżyć jak sąsiedzi, zachowamy pokój i będziemy odnosić obustronne korzyści. (...) Nie ma straszniejszych bitew niż gdy bogowie walczą ze sobą, a jesteśmy wzajem dla siebie bogami. Jesteśmy bogami dla aeai. Nasze słowa odmieniają kształt ich świata. (...) Kiedyś sami żyliśmy w takim wszechświecie; duchy, przodkowie, cała
rzeczywistość była utrzymywana mocą boskiego słowa. Potrzebujemy siebie nawzajem, by podtrzymać w istnieniu nasze światy”.
Trzy ostatnie aeai Trzeciej Generacji - wokół ich knowań i planów ucieczki z naszego wszechświata w uniwersum oparte na cyfrowej fizyce obraca się reszta intryg - to też już nie AI w starym sensie. Istnieją jako niepowiązane z żadnym konkretnym hardwarem stuktury swobodnie dystrybuowanego software’u, i nawet nie jako sam software, lecz dynamika jego komputacji. Jedna taka aeai to bollywoodzka opera mydlana Miasto i wieś (gdyby M jak miłość w całości powstawała w VR, o czym myślałaby po uzyskaniu świadomości?). Inna - ekosystem uniwersyteckiej symulacji prehistorycznej Ziemi.
Trzeba docenić, jak McDonald wyrywa się tu ze schematów, w jakie SF dotąd ujmowała AI: od Frankensteinowych monstrów usiłujących zawładnąć światem do naiwnych „sztucznych ludzi”, krzemowych autystów, nad których losem czytelnik uroni łzę. McDonald wybrał schemat spoza puli: konwencję spotkania z Obcymi. Oto odkrywamy na Ziemi drugi inteligentny gatunek, z którym ludzkość będzie musiała odtąd jakoś koegzystować; że niebiologiczny - to detal.
Istnieją tu frakcje ideologiczne: autorzy ze szkoły Egana i Strossa zakładają, iż przejście między życiem białkowym i cyfrowym jest ciągłe i w sposób konieczny nastąpi „stopienie” Homo sapiens i AI aż do zupełnej nieodróżnialności (wszyscy będą Obcymi dla człowieka AD 2007); natomiast McDonald stawia na Wittgensteinową nieprzetłumaczalność bytów, doświadczeń i języków. Mam to za przejaw podskórnego sporu o fundamentalistyczną definicję człowieczeństwa, jaki kryje się za wieloma konfliktami kulturowymi ostatnich dekad.
„Stara SF” dość bezmyślnie broniła tu dogmatów „ludzkiego szowinizmu”: AI to zawsze były „one”, nieludzie, i całe dramaty (jak np. u Dicka) brały się z daremnych prób zanegowania tej inności. Dziś wszakże kto chce pisać niepodległą, nieskonwencjonalizowaną SF, na początek zawsze musi sobie zadać i to pytanie: czy Homo sapiens może być AI? gdzie w mojej książce człowiek zaczyna się i kończy?
Jak często powtarzam, prawdziwa SF jest literaturą praktycznego humanizmu.
•
Rainbows End, choć pozornie oplata intrygę wokół spisku mającego na celu zatuszowanie projektu wyprodukowania biologicznego środka manipulacji umysłami, w istocie skupia się na opisie świata pokrytego warstwami prywatnych i publicznych OVR oraz cywilizacji postgoogle’owej, zorganizowanej na wzór dzisiejszych społeczności sieciowych.
Vinge oczywiście nie używa terminu „Orto-Virtual Reality”, ale rzecz polega dokładnie na tym: na nakładaniu na świat realny nieskończenie wielu wirtualnych deformacji, mniej lub bardziej fantastycznych ćwierć-, półświatów, a także po prostu użytkowych interfejsów à la Windows. Zresztą również u McDonalda OVR jest w użytku, choć nie tak powszechnym - ale można już spokojnie orzec, iż koncepcja OVR weszła do zbiorowego genomu SF.
Kluczową umiejętność zawodową stanowi u Vinge’a „wyszukiwanie informacji”. Przedsięwzięcia polityczne i komercyjne wymagają zarządzania grupami eksperckimi na podobieństwo moderunku specjalistycznych forów internetowych. Wiedzę się PRODUKUJE, tzn. można zaplanować wynalazek i zasemblować go - bez głębokiej znajomości samego przedmiotu badań - przy pomocy kilku z milionów fascynatów różnych egzotycznych dziedzin nauki, korzystając z bezdennych banków danych i sieci kojarzącej nieznajomych z nieznajomymi z dowolnego miejsca na Ziemi. Tak, Vinge patrzy na świat oczyma nerda; gdyby nie małoletni protagoniści, podobieństwo z twórczością Grega Egana byłoby uderzające. (Różnego rodzaju ukłony w stronę młodych czytelników są jednak częste w „starej SF”, jakby sami autorzy przyznawali, że science fiction jest ze swej natury literaturą niedojrzałą). Notabene, dziatwa szkolna grywa w powieści Vinge’a w „Egan soccer”.
Ta wizja bliskiej przyszłości - podawana niekiedy wprost, w trybie wykładowym, bez żadnego udziwniania kulturową egzotyką na sposób McDonalda, tj. naturalnie amerykanocentryczna - stanowi główny atut Rainbows End i po prawdzie jedyny powód dla jej lektury. Jest to bowiem - w odróżnieniu właśnie od kolorowej mozaiki River of Gods - autorska propozycja Vinge’a, nadto mocno zakorzeniona w teraźniejszości, ekstrapolująca współczesne trendy technologiczne i cywilizacyjne dosyć ascetycznie, bez dodatkowych założeń, w rygorze tego, co logicznie spójne, a nie tego, co najbardziej popularne lub efektowne.
Vinge ma np. odwagę przedstawić przyszłość w jasnych barwach, godząc przecież ów obraz m. in. z ciągłym zagrożeniem globalnego terroryzmu. Takie projekcje - zwłaszcza ostatnio - są niezmiernie rzadkie. Nieporównanie łatwiej uciec w komiksowe przerysowanie przyszłości bardziej odległej albo w jeden z owych future neverlandów charakterystycznych dla „starej SF”. A Vinge po prostu siadł, pomyślał, wyciągnął wnioski i napisał.
Co nie znaczy, że nie ulega różnym „gatunkowym przesądom”. Przyszłość Vinge’a jest np. ateistyczna wzorem klasycznej SF Złotego Wieku: nawet nie dyskutujemy z religią, religia nie istnieje. W Rainbows End jej miejsce zajęły tzw. belief circles, na zasadzie zarazy memetycznej ogniskujące zainteresowania ludzi w fikcyjnych światach Pratchetta, Tolkiena itp. Skądinąd mam to za sensowną prognozę (mimo że niepełną), nie zdziwiłbym się, gdyby globalna kulturosfera podzieliła się według takich cech trzeciorzędnych: sieć wydobywa na wierzch i wzmacnia ową mentalność fanowską, nobilituje infantylizm.
Będę więc bronił Rainbows End mimo wszystkich niewątpliwych jej wad (zwłaszcza suchości, miałkości literackiej). Stworzyć tak pozytywną, „słoneczną” wizję bliskiej przyszłości, która obroniłaby się pod względem wiarygodności, a zarazem nie popadła w naiwnym utopizm - doprawdy, rzadka to rzecz. Konwencja jest bowiem inna: pesymizm, czarne perspektywy, cynizm i klimat noir, a wszystko w imię ostrego przeciwstawienia postępu technicznego i człowieczeństwa. Któż ośmieli się bronić tezy, iż jeszcze większe nasycenie życia techniką i ściślejsze sprzężenie ze światem wirtualnym uczyni nas lepszymi ludźmi? Otóż Vinge się ośmielił. Idzie to tak mocno pod prąd współczesnych mód popkulturowych, że nie mogę Vinge’owi nie kibicować.
•
Obie powieści cierpią wszakże na hollywoodzką manierę fabularną (kolejna cecha charakterystyczna „starej SF”): historia musi się zawsze kończyć efektowną rozpierduchą, najczęściej z udziałem wojska i jednostek specjalnych, a najlepiej na dodatek z jakąś gigantyczną eksplozją dla pokazania najnowszych F/X (jak w River of Gods).
Obie powieści zgadzają także się co do kilku kluczowych trendów na najbliższe półwiecze:
nieuniknionej globalizacji w jej liberalnym wydaniu, gdzie know-how, pieniądze, praca i związane z nimi wzorce kulturowe przepływają gładko z jednego krańca globu na drugi po gradientach zysku;
reorganizacji geopolityki: z cywilizacją białego człowieka po jednej stronie i starymi-nowymi potęgami azjatyckimi po drugiej;
powszechnego osobistego dostępu do netu przy maksymalnej „przeźroczystości” zastosowanej technologii (np. na interfejsach OVR-owych), bez związku z konkretnym miejscem czy hardwarem (nasze laptopy i hotspoty WiFi to dopiero początek);
popularyzacji użytkowej inżynierii genetycznej: kosmetycznej i tej głębszej, dziedzicznej. U McDonalda „Brahmini” to kasta udoskonalonych genetycznie dzieci bogaczy, a trzecia, neutralna płeć (postpłeć) zwie się nute i obowiązują dla niej zaimki yt, yts.
Zdaje się, że są to już żelazne pewniki „nowej przyszłości”. Tak oto powoli krystalizuje się następny Neverland SF.
* Nie ma ucieczki od konwencji, jak tylko w inną konwencję.*