W obronie piękna
Gombrowiczowski profesor Bladaczka równie dobrze może stanowić symbol absurdu wszelkich rozumowych indoktrynacji sztuką. Komuś ślepemu na uroki literatury nie można WYTŁUMACZYĆ, dlaczego Słowacki wielkim poetą był. Nie nawrócisz też na nową religię racjonalnym wykładem jej dogmatów.
Jaki jest sens tej książki?
Nie potrafisz opowiedzieć? Ha, zatem najwyraźniej książka nie ma sensu - po co więc mam ją czytać?
Potrafisz opowiedzieć? Jeśli więc sens książki zawiera się w tych paru zdaniach - czyli najpewniej jest banałem - to po co mam czytać dwieście-trzysta stron?
Takie pojmowanie literatury pięknej - jako równoważnika procesu rozumowego, którego wartość zawiera się w końcowym procesu rezultacie, niemal niczym w dowodzie matematycznym - całkowicie ignoruje jej podstawową cechę. Którą jest właśnie piękno.
Opis smaku wina nie zawiera w sobie smaku wina. Informacja o pogodzie nie zmieni twojego nastroju jak zmienia go dzień spędzony pod słonecznym niebem czy chmurami burzy. Lista pozycji seksualnych nie zastąpi nocy miłości.
Odróżniajmy czytanie książek w celu przyswojenia wiedzy (tak czytamy podręczniki, gazety, instrukcje, encyklopedie, po części także eseje i felietony) od czytania jako doświadczenia estetycznego, czy nawet głębszego doświadczenia życiowego.
Ktoś się zmienia pod wpływem nieprzewidzianego zdarzenia: cierpiał ciężką chorobę, zakochał się, stracił ojca, wygrał milion, został niesłusznie oskarżony o zbrodnię. Czy zmieniłby się, gdyby tego nie przeżył, a jedynie rozważał in abstracto? Na tym właśnie polega różnica między literaturą piękną i wszelką inną: tą sprowadzalną do wniosków, postulatów, formuł, informacji.
Siła książek formatujących całe generacje - Sienkiewicza, Conrada, Chandlera, Hemingwaya, Tolkiena - nie polegała na przekazie informacji, ale na tym, że czytelnik zostawał w ich lekturę wciągnięty na tyle mocno, iż de facto przeżywał cudze - protagonisty - autora - myśli, uczucia, czyny, doświadczenia. I tak jak doświadczenia z dawniejszego życia wpływają na nas w latach późniejszych, tak potrafią wpłynąć na nas doświadczenia z tych żywotów fikcyjnych - na tyle, na ile czuliśmy, że naprawdę je jakoś przeżywamy.
Literatura - choćby i najmędrsza, najsłuszniejsza zawartymi w niej „sensami” - jeśli pozbawiona mocy narkotycznego wciągania czytelnika w zmyślone światy i historie, nie ma szansy wpłynąć nań w ten sposób. Wtedy istotnie równie dobrze może on przeczytać kilkuzdaniowe streszczenie pt. „Co autor miał na myśli”. Albo esej o książce - zamiast książki.
W powyższym znaczeniu powieści bywają więc doświadczeniami pokoleniowymi - jak wojny, rewolucje czy klęski żywiołowe. (Zdarzają się też takie filmy. Pewnie zdarzą się i gry).
Przypominając sobie przy okazji lektury Ady Lolitę, trafiłem na taką wypowiedź Nabokova w posłowiu: “Utwór prozatorski istnieje dla mnie tylko o tyle, o ile daje mi coś, co bez ogródek nazwę rozkoszą estetyczną, czyli poczucie, że zdołałem jakoś, którędyś nawiązać łączność z odmiennymi stanami bytu, w których sztuka (ciekawość, czułość, dobroć, ekstaza) stanowi normę. Niewiele jest takich książek. Cała reszta to albo aktualna tandeta, albo tak zwana przez niektórych Literatura Idei, czyli w wielu wypadkach aktualna tandeta podana w formie ogromnych klocków z gipsu”.
Nie da się ukryć, polska literatura od lat cierpi pod wytycznymi wyszydzonego tak przez Nabokova rozumienia sztuki: jako galerii gipsowych odlewów idei. I to po obu stronach barykady medialno-politycznej: i na salonach prawicowych, gdzie ta książka jest dobra, która mówi o słusznych tam ideach, czyli antykomunizmie, rozliczeniu z III RP, historii Polski, tradycyjnych wartościach itp., i na salonach lewicowych, gdzie ta książka jest dobra, która mówi o słusznych tam ideach, czyli feminizmie, antykorporacjonizmie, ekologizmie, homoseksualizmie itp.
W efekcie wyautowani zostają pisarze, których pierwszą i najważniejszą ojczyzną nie jest takie czy inne towarzystwo warszawskie bądź ideologia, lecz - literatura. Klasyczny tego przykład stanowi Eustachy Rylski. Ale ciekaw też jestem np. ewolucji recepcji prozy Jacka Dehnela - skoro już zaczyna się rozumieć, że orientacja seksualna niekoniecznie determinuje światopogląd artystyczny.
Byłoby jednak gazetowym uproszczeniem (a przecież nie piszę do gazety) zrzucać tu całą winę na wojnę salonów. Nie chcę zresztą opowiadać znów o polityce i „układach”; to zbyt toporny wytrych. Prawda jest taka, że o podobnych wyznacznikach przynależności do ideologii po prostu da się zgrabnie mówić i pisać. Można te cechy łatwo wychwycić, można wyliczyć punkt po punkcie: autor pisze o tym i o tym, rysuje takich a takich bohaterów, porusza takie tematy, przedstawia takie poglądy itp. Natomiast uchwycenie w powszechnie zrozumiałe słowa doświadczeń owej „rozkoszy estetycznej” Nabokova - jest niezwykle trudne, a częstokroć wręcz niemożliwe.
Gdyż trzeba taką książkę przeczytać - PRZEŻYĆ - żeby docenić. Nie można jej opowiedzieć. Dlaczego jest wielka? Nie wiadomo. Dlaczego wielka jest książka „ideowo słuszna”? A to wiadomo bardzo dokładnie: proszę, mamy wyłożone punkt po punkcie.
I jam tu nie jest bez winy; powinienem się uderzyć we własną pierś, często bowiem popełniam ów grzech. To droga na skróty i jazda po linii niższego oporu.
Bo właściwie w jaki sposób mówić nie o tym, co się przeczytało - lecz o przeżyciu tego czytanego? Być może należy się baczniej przyjrzeć narzędziom i językom stosowanym przez krytykę poezji.
Ale też nie bez przyczyny stanowi ona dziś synonim niszowości. Są to już kwestie nazbyt subtelne, nazbyt wielkiej delikatności wymagająca chirurgia słowa. Ich niska atrakcyjność dla tzw. masowego czytelnika wynika przede wszystkim z koniecznego tutaj obustronnego zaangażowania w dialog. W pigule informacyjnej przedstawiającej treść utworu rozumiemy każde słowo, mamy przed oczyma obrazy z telewizji, kina, internetu - jeszcze przed otwarciem książki. Lecz kiedy zaczyna się rozmowa o przeżyciach estetycznych - o pięknie - rozmówca sam musi te lub podobne odczucia mieć już w swoim bagażu; nie zobaczy ich na zdjęciach, nie otrzyma w definicji. I to na starcie ścina nasz „target” o 99%.
Gombrowiczowski profesor Bladaczka równie dobrze może stanowić symbol absurdu wszelkich rozumowych indoktrynacji sztuką. Komuś ślepemu na uroki literatury nie można WYTŁUMACZYĆ, dlaczego Słowacki wielkim poetą był. Nie nawrócisz też na nową religię racjonalnym wykładem jej dogmatów.
Smutną konkluzję do tej refleksji powinien dać jakiś cytat z Ortegi y Gasseta - w epoce masowości nie mogą funkcjonować inne hierarchie niż te oparte na kryteriach zrozumiałych dla każdego członka masy. Jeśli bowiem tworzymy takie hierarchie „elitarne”, to tym samym wykluczamy się z masy. A co nie ma znaczenia dla masy, to nie ma znaczenia w ogóle.
Wydaje mi się jednak, iż błąd poczyniliśmy jeszcze wcześniej, w założeniach uprzednich. Podświadomie my wszyscy - piszący o sztuce - uzurpujemy sobie moc wyższą, władzę nad sztuką. Iskrę rozpala byle notka wywieszona w blogu czy na forum: to jest kiepski film, a w tej książce chodziło nie o to, o co powinno było chodzić. Ten, kto osądza, stawia się ponad osądzanym.
Ta relacja zastąpiła relację uwodziciela i uwodzonego: gdy piękno rzuca na nas czar i, jeśli jest on skuteczny - jeśli literatura piękna jest naprawdę PIĘKNA - nie w naszej mocy będzie się spodeń wyzwolić.
Chociażby książka mówiła o kwestiach zupełnie nam obojętnych. Chociażby prezentowała wstrętne nam wartości. Chociażby została napisana przez politycznego przeciwnika, osobistego wroga. I choćby nie dawało się jej opowiedzieć innym ludziom.
Piękno utraciło tę suwerenność, odebraliśmy mu zwierzchność nad ideą. Reszta to smutne konsekwencje.