Zaczyna się mocno – krzykiem dzieci i zapachem palonego ciała. I to gdzie? W sierocińcu, które z założenia powinno dawać schron i opiekę tym, którzy od własnych matek się ich nie doczekali.Początek to zresztą znaczący, bo choć dalsze losy Chiaretty i Maddaleny – dwóch sióstr, tamtego dnia na schody sierocińca podrzuconych – mniejszym już terrorem okażą naznaczone, to jednak lata spędzone w zamknięciu i pod dyktaturą nie zawsze im życzliwych zakonnic do łatwych należeć nie będą.
Laurel Corona nie podjęła się jednak zadania wybitnego – stworzyła książkę tak schematyczną i przewidywalną, że na jej podstawie można by napisać podręcznik autora przeciętnego. Bo skoro już powołała do życia dwie siostry, to oczywistym jest, że musiały być skrajnie różne – jedna piękna, nieco próżna, pragnąca poklasku i zachwytu mężczyzn, i druga – brzydka, nieśmiała, mocno wyciszona, pokornie znosząca trud swego żywota. Jedna więc klasztorne mury ochoczo opuści, druga dopełniać w nim będzie swoich dni z iście anielską pokorą. A żeby co nieco zamętu narobić i czytelnika do książki (jakich wiele) przyciągnąć, Vivaldi powędrował do tytułu niczym lep na muchy.
A ileż tu mamy tego Vivaldiego! Kiedy i w jakich sytuacjach się on pojawia, jak statycznie bytność jego na kartach tej książki ma się do bytności innych, o niebo ważniejszych tutaj bohaterów? Ja wiem, że Wenecja i Vivaldi to słowa magiczne, że można nimi niejedną duszyczkę przyciągnąć, tylko po co? Czy nie lepiej było słynnego wirtuoza w opisie książki wymienić? Drobnym druczkiem dopisać, żeby jako tako przyciągał, ale nie oszukiwał tak, jak robi to obecnie?
Bo jakiż on ma wpływ na rozwój fabuły? Ano ma, znikomy i smętnie powtarzalny. Ciągle jest rudym księdzem, w którym brzydkie kaczątko się podkochuje. Ciągle się pojawia i znika, ciągle coś komponuje, podupada na zdrowiu, z kobietami się zadaje (teoretycznie, bo nikt go na niczym nie zdołał przyłapać – a szkoda) i swoje dobre imię na szwank wystawia. Bo to ksiądz przecież. Fakt ten również zaskoczyć nas raczej nie zdołał, bo w kim innym miałaby się kochać klasztorna wychowanka, jeśli nie w jednym z niewielu mężczyzn, jakich przyjdzie jej w życiu swym oglądać? A Vivaldi to nie dość, że ksiądz, to jeszcze i nauczyciel, artysta. Postać do murowanego kochania i do literackiego ogrania na pewno ciekawa (choć kwestia ta pozostaje raczej w oparach domysłu, bo Corona tego potencjału zbyt dobrze nie wykorzystała).
A skoro już ganimy, to zganić i za styl wypada – za tę przesadną drobiazgowość, za kwiecistość opisu, za przeciągłe niekiedy o niczym pisanie, za poetyckość, którą w nadmiarze powinno się karać. Na dowód jeden tylko cytat, już bez komentarza. „Na drzewie zasadzonym w logii przycupnęły dwa szczygły, pochylając łebki i rozglądając się, jakby wezwała je muzyka. Chmury przesuwały się wolno po niebie, a muzyka orkiestry naśladowała łagodny szmer strumienia. Wiola, zbyt przytłaczająca w tym fragmencie, ustąpiła delikatnemu basso continuo na klawesynie. Figlie wydobywały całą subtelność każdej z nut, nim przeszły do głównego tematu w skali molowej i smyczkując energicznie, roztoczyły przed słuchaczami scenę wiosennego deszczu”.
Żeby nie było, że książka do cna zła, spójrzmy na Wenecję. Otóż jej osiemnastowieczny obraz, tak wdzięcznie przez autorkę odmalowany, faktycznie chwytać może za serca i przemawiać do wyobraźni. Te obyczaje, tak inne od dzisiejszych, ten gorset konwenansów, coraz śmielej popuszczany, ta mentalność wenecjan w końcu! Świetnie czyta się o tamtejszym karnawale, o uciechach mniej i bardziej przyzwoitych, o tych zdradach i ślubach z rozsądku! Świetnie w końcu o życiu w Ospedale della Pietà – klasztorze, sierocińcu i szkole muzycznej w jednym. O tych zakonnicach, niezbyt dla wychowanek wyrozumiałych, o sztywnych zasadach, o dwóch tylko drogach wyboru dla tamtejszych panien, z zamążpójściem na pierwszym i klasztornym życiem na drugim rzecz jasna miejscu.
Fabularnie książka rzeczywiście więc nie porywa, choć historia w niej opowiedziana podobać się może. Typowa to lektura dla damskiej publiczności, którą fikcja historyczna do niejednej łzy doprowadzić umie. Fakt okraszenia historii romansem zakazanym, rozegranym bardziej na płaszczyźnie wyobraźni niż życia realnego, a odbywającym się rzecz jasna między Maddaleną a chorowitym Vivaldim, też zapewne po stronie plusów odnotować by wypadało. Choć trudno oprzeć się wrażeniu, że autorka porzuca ją często na rzecz piękniejszej siostry. Może dlatego, że zwyczajnie ciekawsza i spragniona życia?
Wenecja Vivaldiego może być więc książką bardzo dobrą albo bardzo złą, w zależności od tego, czego od literatury oczekuje jej czytelnik. Stąd ocena mocno wypośrodkowana, na równi rozkładająca proporcje i tyleż samo nadziei dająca, co odbierająca. Osobiście takich książek nie znoszę. *Ni złe, ni dobre, wylatują z pamięci i obrastają kurzem. *