Salon już ubrany, a co z ulicą?
Powiedzmy sobie prawdę: w Modzie Polskiej nie ubierają się wszyscy, nawet nie większość. To nie jest przedsiębiorstwo produkujące masową konfekcję; serie są krótkie, a ceny wysokie, nie na kieszeń przeciętnego przedstawiciela klasy robotniczej czy inteligencji pracującej. Toteż do sklepów ze znakiem firmowym jaskółki zaglądają głównie panie, a z czasem i panowie, ze środowisk, które zastąpiły przedwojenne "salony"; to establishment polityczny i gospodarczy, artyści, dziennikarze, nieliczni jeszcze wówczas lekarze z prywatnymi praktykami. A gdzie ubiera się reszta?
Póki nie ma zbyt dużego wyboru w sklepach, mieszkańcy Warszawy i paru innych większych miast zaopatrują się w odzież i dodatki na bazarach z zachodnimi "ciuchami", gdzie można upolować rzeczy niekoniecznie sensu stricto eleganckie, ale na pewno niebanalne. Pozostali radzą sobie na zasadzie: "Polak potrafi". Inspiracje jest gdzie znaleźć: "Świat Mody" już w latach 60. zamieszcza fotografie z pokazów Diora, Balmaina, Lapidusa, Courregesa, rubrykę mody z rysunkami utalentowanych grafików ma nawet tak ambitne czasopismo kulturalne, jak "Ty i Ja", a zdolna krawcowa umie na ich podstawie stworzyć niepowtarzalną sukienkę czy płaszczyk, choć na ogół z zupełnie innego materiału niż oryginał. "Swoją" krawcową ma prawie każda kobieta, chyba, że szyje sama - wtedy może korzystać z pomysłów zamieszczanych w "Wykrojach i Wzorach" (dodatku do "Kobiety i Życia") albo z porad, jakich na łamach "Przekroju" udziela "Lucynce" (Janinie Ipohorskiej) "Paulinka" (czyli Barbara Hoff). Brakuje nam modnej "ołówkowej" spódnicy? Z
męskich spodni zrobimy ją w mig! Nie ma w sklepach czarnych balerinek? Bierzemy białe tenisówki, obcinamy klapki z dziurkami na sznurowadła, pozostałość farbujemy czarnym tuszem i mamy supermodne pantofle o mało pociągającej nazwie "trumniaki"...