Zanim przejdę do omówienia treści kolejnej ważnej i świetnie napisanej książki Zygmunta Baumana, kilka uwag dotyczących praktyk wydawniczych. Choć Bauman już w tytule zaznacza wyraźnie: „to nie jest dziennik”, wydawca zarzeka się na IV stronie okładki, że wcale nie, gdyż najnowsza książka znanego socjologa i filozofa „wbrew przekornemu tytułowi jest dziennikiem”. Oczywiście, rację w tym bezsensownym „sporze” ma Bauman i właściwie nie wiadomo po co wydawnictwu takie przepychanie się z wybitnym autorem.
Domyślam się, że skoro dziennik czasu choroby Jerzego Stuhra rozszedł się w ogromnym (jak na polskie warunki) nakładzie, do tego szeroko komentowanym wydarzeniem były kolejne tomy osobistych zapisków Mrożka, Wydawnictwo Literackie postanowiło „podpiąć” pod diarystyczną koniunkturę także autora „Płynnej nowoczesności”. Cel takiego drobnego zabiegu marketingowego (czy też: oszustwa) jest szlachetny – być może rzeczywiście więcej osób będzie chętnych sięgnąć po (nie)dziennik Baumana niż kolejny zbiór jego publicystycznych tekstów, esejów i artykułów, którym tom jest w istocie – co nie zmienia faktu, że czytelnik ma prawo poczuć się oszukany.Nie jest też prawdą, że mamy do czynienia z „najbardziej osobistą” książką Baumana, gdyż po pierwsze, znajdziemy tutaj może ze trzy wpisy stricte autobiograficzne, a po drugie, za „intymne” w takim stopniu jak „To nie jest dziennik” można by równie dobrze uznać także wcześniejsze tytuły socjologa.
Może się mylę, ale wydawnictwa mogłyby sobie darować takie sztuczki przynajmniej w przypadku najbardziej prestiżowych nazwisk ze swego katalogu. W końcu dojdziemy do tego, że kazania księdza Tischnera będą reklamowane hasłem „To nie jest powieść pornograficzna”, a eseje Kołakowskiego – „Tylko dla czytelników powyżej 18 roku życia”. Tego rodzaju, mniej lub bardziej nieuczciwe, praktyki to zresztą temat na osobną rozprawę. Całe szczęście, że w przypadku (nie)dziennika Baumana nawet czytelnik, który początkowo poczuje się oszukany, szybko zrozumie, że naprawdę istotne jest tutaj tylko to, co ma nam do powiedzenia autor „Płynnej nowoczesności”. A że i tym razem ma do powiedzenia sporo rzeczy ważnych i jeszcze ważniejszych, nie trzeba chyba przekonywać nikogo, kto czytał choć jedną z jego wcześniejszych książek.
Z lektury Baumana zawsze wychodzę przygnębiony i zdołowany, umocniony w swym czarnowidztwie, z wskaźnikiem depresji dużo wyższym niż normalnie (przy czym jako „normalnie” rozumiem stan permanentnego rozczarowania światem, w którym przyszło nam żyć). Najnowsza książka nie jest dziennikiem, ale jeszcze bardziej nie jest książką dla pesymistów, czytelników o słabych nerwach i wrażliwców, którym nie jest obojętna sytuacja ludzi wykluczonych i biednych. „To nie jest dziennik” składa się aż z 55 rozdziałów, z których każdy opatrzony jest dokładną datą (od 3 września 2010 do 1 marca 2011 roku). Każdy taki „dziennikowy” wpis (w praktyce są to po prostu systematycznie pisane przez filozofa publicystyczne komentarze, artykuły i krótkie formy eseistyczne) poświęcony jest innemu zagadnieniu i właściwie w każdym znajdziemy przygnębiające statystyki i wyniki badań, nienapawające optymizmem cytaty z artykułów (głównie z „New York Timesa” i „Le Monde”) i książek (od bardzo cenionego przez Baumana Saramago przez książki
popularnonaukowe i akademickie po klasyków literatury i filozofii) oraz bardzo niewiele nadziei na lepsze jutro, na „nowy wspaniały świat”.
W jednym z rozdziałów socjolog komentuje na przykład dane National Center fol Children in Poverty, z których wynika, że 42 proc. amerykańskich dzieci wychowuje się obecnie w rodzinach o niskim dochodzie, a co piąte dziecko żyje w biedzie. Bauman konstatuje, że w ostatnich latach Ameryka ostatecznie przestała być krainą możliwości (ang. land of opportunity), a stała się krainą dla ludzi zaradnych (land for people with gumption): „>>Zaradność<< rodziców stanowi jedyną szalupę ratunkową, jaką oferuje się tym, którzy chcą wydobyć własne dzieci z biedy. Jest ona jednak niezwykle ciasna. Trzeba mieć dużo szczęścia, żeby zdobyć szalupę wystarczająco pojemną, by zmieściła się na niej cała rodzina. Najprawdopodobniej tylko nieliczni spośród jej członków – ci najodważniejsi i najśmielsi, a zatem najbardziej zaradni – zdołają się wcisnąć do odpływającej łodzi i utrzymać na jej pokładzie do chwili, gdy ta dotrze do brzegu. Wyprawa owa nie jest już wszakże (jeśli kiedykolwiek była) wyprawą ku krainie równości. To
raczej wyścig, w którym chodzi o wyprzedzenie jak największej liczby jego uczestników. Bardziej atrakcyjne miejsca zostały wcześniej zarezerwowane i tylko wybrańców wpuszcza się na pokład”.
Z kolei w rozdziale pt. „O szkodach ubocznych i ofiarach cięć” autor pisze o głównych zmorach gospodarki konsumpcyjnej, czyli o nadmiarze i rozrzutności, które to zmory doprowadziły ostatecznie do załamania systemu kredytowego. „Oparta na zaciąganiu i spłacaniu pożyczek strategia życiowa „ciesz się teraz, płać później”, promowana i karmiona przez połączone siły marketingu i polityki rządowej, miała być dla rynków konsumpcyjnych magiczną różdżką, pozwalającą przeobrazić rzesze Kopciuszków […] w tłumy (przynoszących bankom zyski) dłużników (choćby, jak w wypadku Kopciuszka, to przeobrażenie miało trwać jedną tylko czarowną noc)”. I dalej: „Wśród milionów ofiar konsumpcyjnej orgii znalazły się też setki tysięcy młodych ludzi, którzy uwierzyli […], że na szczycie nie zabraknie miejsca dla nikogo, że dyplom uniwersytecki wystarczy, by się tam dostać, i że kiedy już się tam znajdą, spłata długów, które po drodze zaciągnęli, okaże się dziecinnie prosta w związku z wysoką wiarygodnością kredytową przysługującą
osobom na szczycie”. Nic z tego. Dzisiaj wiemy już doskonale, że liczba miejsc na szczycie od początku była mocno limitowana, a „wiarygodność kredytowa” to pojęcie zupełnie nieznane wielu młodym ludziom.
W innym miejscu, w rozdziale poświęconym „ludzkiemu tsunami”, spotykamy się chociażby z prawdą na temat osób najbardziej dotkliwie doświadczonych przez kryzys, czyli ubogich, których głosu tak naprawdę nie sposób dzisiaj usłyszeć: „Jeśli chodzi o ich znaczenie i pozycję, mogliby równie dobrze nie istnieć. Administracja Obamy zamierza rzekomo zgromadzić miliard dolarów lub jeszcze więcej na walkę o reelekcję. Politycy poszukujący takich pieniędzy nie poświęcą wiele uwagi potrzebom i pragnieniom ludzi biednych. Skupią się raczej na przyklękaniu przed najbogatszymi”. Takich „przykrych” fragmentów i niewygodnych prawd odnajdziemy w najnowszej książce Baumana dziesiątki, może nawet setki.
Na kolejnych stronach przeczytamy jeszcze m.in. o narastającej niepewności (owej „zmorze trapiącej ludzi przyzwoitych”), o chaotycznych i bezradnych w skali globalnej rządach, o „bezmyślnej awanturze w Iraku”, o sztuce surfowania, która zastąpiła sztukę zgłębiania spraw, o demokracji, która coraz bardziej traci swój dawny powab, o wszechobecności kłamstwa i naszym postępującym przyzwyczajaniu się do braku szczerości, o obojętności wobec wykluczonych i biednych, o roztrzaskanym „amerykańskim śnie”, o odrodzeniu podziałów klasowych, o „aktualnym stanie sztuki zabijania” („inteligentne” pociski i zdalnie sterowane samoloty, które „zdepersonalizowały” odpowiedzialność „katów”, dzięki czemu nie muszą oni już tłumaczyć się z niszczącego działania „toporów”; dzisiaj „topory” potrafią sobie same wybierać cele, kolejne „głowy do ścięcia”), o nowoczesnym pragnieniu kierowania naturą, o Facebooku i nastaniu „społeczeństwa konfesjonału”. A to, proszę mi wierzyć, niepełne wyliczenie tematów podejmowanych w książce przez
wybitnego socjologa i filozofa.
Nie znajdziemy na kartach „To nie jest dziennik” tanich pocieszeń i lekką ręką rozdawanych obietnic lepszego jutra. Bauman nie ma złudzeń, ale też trudno, by było inaczej - w końcu opisuje świat doświadczony kryzysem ekonomicznym, a jednocześnie wyraźnie zaznacza, że za chwilę może być jeszcze gorzej, że prawdziwa katastrofa dopiero przed nami. Bauman ostrzegał, ostrzega i zapewne do ostatnich dni swego życia będzie nas ostrzegał przed czyhającymi na nas (nas, konsumentów, kredytobiorców, młodych bez pracy itd. itp.) niebezpieczeństwami, pułapkami i manipulacjami. „Ale przecież ostrzegano nas po wielokroć w przeszłości” – pisze socjolog w pewnym momencie, przy okazji omówienia zagrożeń współczesnej demokracji – „Za każdym razem, albo prawie za każdym razem – nadaremnie… Niestety, historia może się powtórzyć po raz kolejny”. Czy tym razem przynajmniej wysłuchamy kierowanych w naszą stronę przestróg? Czy „cokolwiek” z tym zrobimy? A przede wszystkim – czy jesteśmy jeszcze w stanie „cokolwiek zrobić”?
Zdaje się, że nadrzędnym celem twórczości pisarskiej Baumana, zupełnie jak H. G. Wellsa, o którym pisze w ostatnim rozdziale, jest „pokazanie zamętu i chaosu, jakie zapanowały na świecie, i wskazanie dalszej drogi”. I jeszcze: „Wells starał się – wbrew wszelkim przeciwnościom – uratować naszą wiarę w siebie. Ja natomiast starałem się uchronić nasz samokrytycyzm, usiłowałem, także wbrew przeciwnościom, podkopać, a przynajmniej osłabić naszą próżność. Wells szukał szczęścia w nieszczęściu, srebrnego podszycia coraz ciemniejszych chmur; ja tymczasem chciałem odsłonić ciemne skały i wzburzone fale kryjące się za święcącymi, ale improwizowanymi ad hoc, tymczasowymi i przenośnymi latarniami morskimi”.
Nie będzie to miłe, łatwe ani przyjemne, ale naprawdę warto, a nawet trzeba się tym odsłoniętym przez Baumana „ciemnym skałom i wzburzonym falom” uważnie przyjrzeć.