Dzienniki znanych osobistości dzielą się na dwie kategorie. Te pierwsze, publikowane za życia autorów (czy to najpierw w odcinkach na łamach czasopism, jak dzienniki Gombrowicza , Z dnia na dzień Andrzejewskiego , * Białe zeszyty* Raduńskiej , czy też od razu w postaci książkowej, jak * Koncert dla nosorożca* Barana , Dziennik amerykański Hartwig , * Pamiętnik* Grynberga ), odsłaniają przed czytelnikiem tyle, ile sam autor odsłonić zechce, a przy tym – pisane z założenia nie tylko dla siebie, ale i dla szerszej publiczności – stanowią w mniejszym lub większym stopniu element autokreacji. Te drugie, wydawane pośmiertnie – często odkryte zupełnie niespodzianie w papierach przeglądanych przez spadkobierców - kryją w sobie nierównie większy potencjał i z natury budzą o wiele więcej ciekawości. Zwłaszcza gdy opatrzone są zastrzeżeniem autora, że wolno je upublicznić dopiero w pięć, dziesięć, albo i kilkadziesiąt lat po jego zgonie. Bo co takiego tam być może, żeby się nie mogło od razu wydostać z zapisanych maczkiem kartek na bezkresne obszary publicznej świadomości? Jakieś wstydliwe wyznania, poglądy biegunowo odmienne od tych prezentowanych za życia, tajemnice dotąd głęboko skrywane przez samego autora i/lub inne równie znane postacie, z którymi miał do czynienia? Nic dziwnego, że należący do tej właśnie
kategorii Tajny dziennik Białoszewskiego jeszcze przed jego ukazaniem się obwołano „najważniejszym wydarzeniem literackim 2012 roku” (a pamiętajmy, że nadal mamy przed sobą ciut więcej, niż trzy kwartały i nawet nie wszyscy wydawcy wiedzą, czym potraktują czytelników, zanim w kolejną noc sylwestrową zegar wybije dwunastą!).
Czego może się dowiedzieć ktoś, kto postanowił bohatersko przebrnąć przez ponad dziewięćset stron Tajnego dziennika, zakładając, że wcześniej zapoznał się z biografią poety zamieszczoną na którejś z literackich stron internetowych czy w „Słowniku pisarzy polskich”? Wbrew pozorom, zapiski Białoszewskiego nie zawierają zbyt wielu informacji, które by pozwoliły diametralnie zmienić spojrzenie na jego twórczość i sprawy osobiste.* Jego homoseksualna orientacja już za życia była tajemnicą poliszynela, choć istotnie były to czasy, kiedy o „takich rzeczach” nie mówiło się głośno, a tym bardziej nie pisało.* A odniesienia do niej na kartach dziennika dają się dosłownie na palcach policzyć; gdyby nie pojawiające się pod koniec przypomnienie momentu, kiedy poeta jako nastolatek zdał sobie sprawę ze swej odmienności i krótkie wzmianki o bytności w amerykańskich kinach porno, można by powiedzieć, że sam ujawnił mniej, niż powszechnie wiedziano… Więcej, choć też bez żadnego posmaku sensacji, dowiemy się o nieco
skomplikowanych relacjach rodzinnych Białoszewskiego, o jego codzienności wypełnionej dyskusjami z gronem przyjaciół i współpracowników, o realiach z przełomu lat 70 i 80 (ale więcej o drobiazgach, niż o tak ważnych w owym czasie wydarzeniach politycznych), o historii powstawania poszczególnych spektakli Teatru Osobnego i utworach przygotowywanych do publikacji w okresie pisania dziennika. Całość uzupełniają „Listy do Eumenid” – listy pisane przez poetę do trzech zaprzyjaźnionych pań ze środowiska literackiego ( Marii Janion , Marii Żmigrodzkiej i Małgorzaty Baranowskiej ), stanowiące swoisty reportaż z ostatniego w jego życiu pobytu w szpitalu – i o wiele bardziej osobiste, niż spora część wcześniejszych zapisków.
Dzienniki literatów to jeden z moich ulubionych gatunków literackich.Przeczytałam ich kilkadziesiąt, do niektórych wracam po kilka razy. I doprawdy, wrażeń z lektury żadnego z nich oprócz tego nie mogłabym podsumować cytatem z wiersza Białoszewskiego: „Męczy się człowiek…”. Łatwiej mi było przebrnąć przez oryginalne wydanie dzienników Plath, bo choć jej niezwykle bogata angielszczyzna wymaga zaglądania do słownika i składania słowa po słowie, to po złożeniu nie można mieć wątpliwości, że ma się do czynienia z prawdziwie kunsztowną prozą. A tutaj? Pięćset pierwszych stron („Dokładane treści”) to miejscami niemal same dialogi w rodzaju:
„Potem spodek
- Śmierdzi
Roman
- Aha, papieros?
- Tak
- Już gaszę, dobrze?
Spodek
- Daję błogosławieństwo
Mnie zabolały ręce, spodek coś
- Dziś odpo
Pytam
- Koniec?
- Nie? Dziś uległem dmucham” [408-409; pisownia i interpunkcja oryginalna],
zajmujące czasem po parę stron, na przemian z utrzymanymi w tym samym stylu komentarzami:
„Ada stała. Jak zwykle. Oparta o kredens. Wychodziła. Elwira ją przyprowadzała. Ada znów stała. Nie odzywała się. Ale przyjmowała mówienie Eryka. On obejrzał jej obraz.” [156];
„Ja w strachu. Otwieram pokój. Lampa ta na wcisk, tamta na wcisk. Udało się. W łazience same pokrętła. Umywalka jak adapter. Okrągła. Rączka sama chodzi. Wanna jak sarkofag. Ho ho! Drewniany. Z tym, że drewno nieprawdziwe. Chcę zatkać wannę. Ale nie umiem. Skąd woda leci? Patrzę w górę, w bok, nie wiem. Tu? Tu? Leci! (…) Klozet. Gdzie naciskać? Popłoch. No, jest.”[340]
Oczywiście, są ludzie, dla których powyższe fragmenty będą dowodem nieprzeciętnej kreatywności i nowatorstwa językowego autora. Ale dla czytelnika bardziej konserwatywnego może to być twardy orzech do zgryzienia. Tak twardy, że po kilkudziesięciu stronach rzuci go w diabły i straci okazję do przekonania się, że i Białoszewski potrafił pisać normalnie. Bo kolejne części Tajnego dziennika – „Nadawanie” i „Pogorszenie” - to już prawie w całości klasyczny dziennik, z rozbudowanymi wpisami, pełnymi własnych refleksji autora, tylko miejscami zapaskudzony „oryginalną” pisownią i interpunkcją:
„- widziałaś? widziałaś?
- gdzie? co?
- w telewizji.” [759].
Po takich wstawkach istnym wytchnieniem jest czytanie przypisów… Te, swoją drogą, stanowią jeden z największych walorów Tajnego dziennika – bez nich trudne lub wręcz niemożliwe, zwłaszcza dla czytelnika młodszej generacji, byłoby docieczenie, kim są poszczególne postacie przywoływane w zapiskach.
Zatem dla kogo to lektura? Obowiązkowo – dla miłośników twórczości Białoszewskiego i dla zainteresowanych środowiskiem warszawskiej inteligencji twórczej z lat 70-80; fakultatywnie – dla każdego, kto lubi poznawać życie i myśli ludzi pióra, a jest w stanie przetrwać zmagania z udziwnieniami językowo-stylistycznymi i z tasiemcowymi zapisami dialogów, rejestrującymi wszystko „jak leci”, nawet zbędne powtórzenia i nieartykułowane wtręty.
Wypada tylko pożałować, że z podobną atencją nie potraktowano dzienników Dąbrowskiej , które czyta się ze znacznie większą przyjemnością; zwykły czytelnik w ogóle nie miał szans dotrzeć do opublikowanego przed kilku laty (w mikroskopijnym nakładzie) pełnego wydania, a i wznowienia tamtego niepełnego pewnie się nie doczeka...