Są książki, przy okazji których cieszę się, że nie muszę silić się na wielką, złożoną analizę, na tekst historyczno- czy teoretycznoliteracki. Książki, po lekturze których z ulgą uświadamiam sobie, że zamiast złożonej analizy mogę (albo powinienem) napisać niedługą recenzję. I trochę po ludzku (po czytelniczemu) pomarudzić. Tym bardziej, że do powieści Agnieszki Drotkiewicz Terazpodchodziłem z obawami wynikającymi z lektury jej dwóch wcześniejszych książek. Pamiętałem, że mnie mocno zmęczyły. Że choć jakoś tam je rozumiałem, pozostawiły mnie z niedosytem albo raczej z przesytem i wątpliwościami. Z tymi, które pozostały z dwóch starszych zacząłem podążać za narracją tej nowej. A u Drotkiewicz zawsze jest to jakiś monolog wewnętrzny, jakaś wewnętrzność (kobiecość), która próbuje się wypowiedzieć, znaleźć w różnych językach i rejestrach środki wyrazu. I ma z tym problem. Tak było w Paris – London – Dachau, tak po części było w Dla mnie to samo. Tak jest i w Teraz. Choć narracja jakby bardziej
akceptuje tu wypowiadane przez siebie słowa. Czytając kolejno trzy powieści Drotkiewicz jesteśmy coraz bliżej własnej opowieści podmiotu tej prozy. (Jest to też ruch w stronę akceptacji rzeczywistości, ale o tym za chwilę).
Karolina Pogorska (bohateka-narratorka powieści) to świadoma przełomu, uwolniona kobieta. Doktor kultury w czasie Kryzysu, intelektualistka, „samotna kobieta po rewolucji feministycznej z doktoratem nauk humanistycznych”. Uświadomiła sobie za dużo, a „teraz” ma problem. Pustka pozostała po przekroczeniu, po odrzuceniu tego, co było. Samotność. Brak Innego potrzebnego do życia. I próba wypełnienia dziury, także przy pomocy owej coraz bardziej akceptowanej opowieści o sobie. Zaczyna się od zdań kierowanych w stronę Kasi, koleżanki, która ponoć razem z narratorką mieszkała. Mamy jednak wrażenie, iż jest to jakieś alter ego i mamy do czynienia z pozbywaniem się jakiejś części ja, jakby to „ty” było gorszym „ja”. Gorszym znaczy: wzdychającym, kochającym, uganiającym się za niejakim Ryszardem – fotografem jedzenia. Karolina odrzuca (odrzuciła) to, co jej proponuje świat, bo chce czegoś więcej. Ale to „więcej” nie nadchodzi. Nic się nie dzieje albo dzieje się niewiele. Także w warstwie fabularnej powieści (ale to u
Drotkiewicz nic nowego). Karolina coś tam pisze, coś czyta. Pracuje w literach. W wolnym zaś czasie chodzi, rozmyśla, jeździ do Tesco, robi zakupy, zachowuje się jak typowy produkt wielkiego miasta. Dodatkowo: ma nieustanne niemal migreny, leży na wycieraczce albo stara się zasnąć na kanapie w kolorze wyblakłej menstruacji (to ostatnie to cytat). Tylko, że ja za bardzo nie wiem, dla kogo ta książka. Jeśli dla kobiet po rewolucji feministycznej, to chyba po to, by pogłębić nieciekawy stan, który opisuje i rejestruje. To znowu powierzchniowe gesty i grymasy. Mnie to męczy. Znowu. Kultura w kryzysie. Literatura w kryzysie, która uporczywie chce to o sobie mówić, przypominać, powtarzać. To przy okazji literatura, której boimy się powiedzieć, że jest słaba, by nie zostać oskarżonym o ignorancję albo niewiedzę i niezrozumienie. Tylko co zrobić z wrażeniem, że kryzys podmiotu nie jest tu prawdziwy, ale odgrywany? Jest mi źle. Ale nie chcę, by było mi dobrze, bo wtedy nie będę mogła krzyczeć, ze jest mi źle. Bo
„nudne życie wymaga więcej determinacji niż prawdziwe życie”. Pisząc kolejną taką powieść, Drotkiewicz konserwuje konstrukcję, o której mówi równocześnie, że jest jej w niej ciasno i chciałaby ją zburzyć. Pisze powieść i tłumaczy się ze swojego zachowania autorecenzją na odwrocie książki. To zen i buddyzm. Siła i piękno bycia tu i teraz (akceptacja, o której już wspomniałem) i trudność zastosowania tej strategii w życiu. W powieści Drotkiewicz ta filozofia sprowadza się do: jak się nie ma, co się lubi (bo to, co by się lubiło, nie istnieje), to się lubi, co się ma. Droga do wyrzeczenia się, wyzbycia się potrzeby, pokusy, obowiązku, przymusu sensu. Long hard road out of kultura w kryzysie (Drotkiewicz lubi parafrazować, to i ja mogę). Długa (już trzy powieści!) droga bohaterki, kobiety i autorki. Ćwiczenie się w opowiadaniu płaskiej, nieciekawej (choć kochamy fabuły) historii, to ćwiczenie się w akceptowaniu owego „tu i teraz”. Znowu poetyka drugorzędnych seriali (to chyba znowu celowe) polepiona z
intelektualistycznym dyskursem. Znów coś pomiędzy kampem, zabawą kiczem, a pełną metafor frazą. Własny styl czy silenie się na „pisarstwo”? „Każdemu przyda się coś stracić. Człowiek wtedy się oczyszcza. Ale suma niepowetowanych strat odkłada się w brzydki osad resentymentu, tak trudny do zmycia z wanny” (to próbka frazy Drotkiewicz). Eeeee… (a to już moje zmęczone tą prozą „ja”). Nie rozumiem, bo nie jestem kobietą? Może. Ale nie jestem też przeciwnikiem mówienia o kulturowym zniewoleniu kobiet, poszukiwania języka kobiet (powiedziałbym, że wręcz przeciwnie). Ale jeszcze kilka takich książek i kto wie. Trochę oczywiście przesadzam, ale chcę zwrócić uwagę na niepożądane chyba skutki uboczne takiego pisania. Ja wiem, że to musi takie być, że inne być nie może, ale jak mówię ja to „wiem” i nie muszę znów tego czytać. Co prawda przeczytałem, ale zrozumiem , jeśli ktoś inny po kilku stronach powie: nie.
Jak podsumować, co powiedzieć na koniec? Może o odejściu Karoliny od siebie będącym powrotem do siebie? Do „tu i teraz”, do Ryszarda, ciastek z ulubionej cukierni, przyrządzania potraw i bycia grubą. Do wszystkiego, co jest. Przekreślenie, odrzucenie, akceptacja. Przepracowanie kryzysu poprzez uczynienie z niego wartości (aż nasuwa się jedna z definicji postmodernizmu). Tylko że, wracam uparcie do tej myśli, mam wrażenie, iż nie chodziło o przepracowywanie, lecz o tego przepracowywania pozę. Tu i teraz jest to zen. Co będzie następnym razem? Poczekamy na następną powieść Drotkiewicz – zobaczymy. Jak powiedziałem, nie muszę się silić na szczegółowe analizy, dać się wciągnąć w obszerną dyskusję o książce, która na to niespecjalnie zasługuje. Bo nie mówię, że nie zasługuje na to problematyka czy temat, który podejmuje (literatura w kryzysie, kultura w kryzysie, kobieta w kulturze w kryzysie, postmodernizm, gender itd., itp. – wszystkiego tu po trochu). To jedna z tych książek, które dużo więcej zawdzięczają
dyskusji, w którą się wpisują, niż same do tej dyskusji wnoszą. W każdym razie, odwołując się do tytułu powieści Drotkiewicz, mi wystarczy powiedzieć tylko, że ta proza męczyła mnie wcześniej i Teraz też mnie męczy.