Dworek Pięćdziesiąt Dębów
Gdzieś tu w pobliżu stał dworek „Pięćdziesiąt Dębów”, w którym mieliśmy zarezerwowanypokój.
Młodsze chciały pić, zamówiły marchewkowekubusie, Monika colę zero, a ja chciałem ice tea. Zatrzymałem sięprzed miejscowym sklepem.
Zapomniałem, że to piątkowy wieczór.
Zaraz za progiem prawie wywróciłem się, potykając o faceta, którydesperacko dążył do wyjścia, ale znowu nie trafił i teraz leżał napodłodze jak wielki żuk wywijający butelką taniego wina. Za nimstała para młodych. Ona opalona opalenizną osiemdziesiąt groszyza minutę w solarium, on w skórzanej kurtce.
– Dlaczego, kurwa, ty mnie nie chcesz? – dopytywał się raczejz żalem niż złością.
Ona ruchem godnym tragedii Szekspira strząsnęła jego rękę zeswojego ramienia.
– Ach, spierdalaj – westchnęła i dało się w tym odczuć znużeniewymieszane z czułością.
W tej scenie była jakaś powolność i była siła.