Nawet najlepszemu autorowi zdarzają się książki bardziej wybitne i trochę gorsze. Żeby była jasność – nie zaliczam Nory Roberts ani do moich ulubionych autorów, ani do mistrzów swojego gatunku. Ale nie sposób odmówić jej twórczości pewnego uroku, który zdążyła już pokazać w swoich stu kilkudziesięciu powieściach. Szkoda, że tym razem nie do końca wyszło. Temat na przyzwoite kobiece czytadło jest bowiem dobry – przyjaźń czterech kobiet, ich wspólny ślubny biznes, problemy z rodziną, uczuciami i facetami – czyli w zasadzie wszystkie elementy pozwalające uznać książkę za dobry pomysł na spędzenie kolejnego zimowego wieczoru. Kłopot w tym, że czegoś tu brakuje. Parker, Emma, Laurel i Mac - cztery przyjaciółki z dzieciństwa, nierozłączne także w dorosłym życiu prowadzą jedną z najlepszych agencji ślubnych w Connecticut. Mac, bo to z jej perspektywy poznajemy losy dziewczyn, to odnosząca sukcesy fotografka, która nie ma szczęścia w miłości, więcej, która jest pewna, że na to szczęście nie zasługuje. Jej miłosne
poczynania determinują bowiem zachowania rodziców – nieodpowiedzialnej i wiecznie zakochanej w kolejnych mężczyznach matki i równie nieodpowiedzialnego ojca, który zostawił rodzinę, by pojawiać się w najmniej oczekiwanych momentach. Cała powieść to próba odpowiedzi na pytanie czy można uwolnić się od schematu wypracowanego w rodzinie i czy uda się utrzymać kiełkujące uczucie. Brzmi może zachęcająco, ale wcale tak nie jest.
Akcja powieści nie wychodzi poza jej karty, nie dzieje się w głowie czytelnika, nie prowokuje do przemyśleń, nie ekscytuje, nie bawi. Jest niestety papierowa, tak jak bohaterowie. Trochę za bardzo autorka zasugerowała się gatunkiem tworzonej historii – a przecież romans nie musi być banalny. To prawda – wszyscy mamy marzenia, ale wbrew temu, co twierdzi New York Times – tym razem Nora Roberts nie potrafiła z całą mocą ich odmalować na kartach swojej najnowszej powieści.