Szczynukowicz, czyli o apokryfach. Felieton Jacka Dehnela
Siła tej opowieści wynika z wiary (skądinąd absurdalnej) w wynikanie etyki z pochodzenia, we wspólnotę krwi, która oddziela dobrych „naszych" od złych „obcych"; krew jest – jak w nazistowskich fantazmatach – nosicielką charakteru, syn zdrajcy będzie zdrajcą (nieprzypadkowo w tej samej opowieści syn Szczynukowicza wydaje Łupaszkę NKWD), podobnie jak wnuk zdrajcy i kolejne pokolenia. Zatruta krew jest nieuleczalna i zawsze ujawni się w występku. Wszystko zgadza się doskonale, począwszy od imienia i nazwiska: Osip, jak znienawidzony ambasador Katarzyny II, Ingelström, ale i jak Żyd Mandelsztam; Szczynukowicz jak prorosyjski Janukowycz, ale i jak szczyny, zatem nazwisko mówiące, jak u postaci z oświeceniowej komedii czy jak Smierdiakow u Dostojewskiego. Oczywiście bolszewik, i to dywersant – a zatem walczący nie rycersko, a skrycie; w armii Tuchaczewskiego też nie jest żołnierzem, tylko czekistą. Łamie święte prawa gościnności, mordując chroniących go gospodarzy. Ale i on jest tylko dziedzicem występku:
płynie w jego żyłach krew targowiczanina. I to związanego z bękartką carycy, w dodatku ułomną. Prawdziwa matka jest też skażona, religijnie: jest córką popa. A krew, i owszem, jest magnacka, ale z tych złych magnatów, co do upadku Polskę przywiedli.