Wstyd za Żyda
Antysemicka histeria, o jakiej można mówić w przypadku PRL-owskiego społeczeństwa z końca lat 60., nie miałaby rzecz jasna miejsca, gdyby nie odpowiednie zabiegi retoryczne. Niemal każdy z nas zna - z autopsji lub archiwalnych materiałów - hasła dotyczące "syjonistycznej Hydry" i tym podobne sztuczki, które miały nam zakodować: między słowem "Żyd", a "wróg" istnieje jaskrawy znak równości. Autor "Złej mowy", który na bieżąco notował rozmaite smaczki z tamtego okresu, pisze o wzniecaniu antagonizmów między polskimi Żydami a resztą społeczeństwa:
"Z użyciem tego słowa łączą się różne komplikacje. W pewnych sytuacjach stało się ono tabu. (...) Na skutki nie trzeba było długo czekać: w przeciętnej świadomości, w tym także - a może przede wszystkim - ludzi młodych, którym nie dane było się zetknąć z Żydami w ich odrębności, utarło się przeświadczenie, że bycie Żydem to fakt wstydliwy, który właśnie należy przemilczeć, jeżeli nie żywi się złych intencji. Przekonanie to znajduje swój wyraz w prasie. Kiedyś czytałem w "Ruchu Muzycznym" artykuł o wybitnym paryskim dyrygencie, teoretyku muzyki i pedagogu Deutschu; było w nim takie mniej więcej zdanie: "jest Żydem, ale wcale się tego nie wstydzi". Z całego artykułu wynikało, że autora nie można posądzać o złą wolę i przesądy. Dla niego, który znał prawdopodobnie tylko stosunki polskie, to, że Żyd się wstydzi, iż jest Żydem, było czymś oczywistym". Chciałoby się powiedzieć: historia lubi się powtarzać. Pytanie tylko, czy w wypadku tego wyimka z polskiej historii, można mówić w ogóle o jakiejkolwiek przerwie.