Prowincja prowincji
Mieszczanin - owszem, z tym zastrzeżeniem, że drobny. W końcu pogmatwana historia naszego kraju nie pozwoliła na wyłonienie się polskiej tradycji mieszczańskiej co się zowie. Mamy więc swoją miejskość w skali mikro. Miejskość własną miejskością zadziwioną, wciąż niepewną tego, jak miasta używać. W jednym narożniku: mieszczanin napuszony, niby-to-wielopokoleniowy, arbiter elegancji, skupiający w sobie cechy międzywojennej inteligencji i burżuazji (w końcu "kiedyś to były elity, teraz chamstwo samo zostało").
Z drugiej strony: dzikus, barbarzyńca nawiedzający miasto i burzący jego doskonały spokój. Niechciany gość, który - skoro już się napatoczył - musi się zasymilować i zachowywać. Kto wie, może pod okiem dumnego mieszczanina się wyrobi? Co jednak, jeśli cały ten podział jest wyssany palca i - z braku lepszych kryteriów - utrzymywany przy życiu głównie dzięki saldu konta bankowego? Reportaże Kołodziejczyka jasno pokazują: ten dumny i ten z prowincji to jedna i ta sama osoba. Nie znaczy to wcale tyle, co "wszyscy jesteśmy równi". Raczej: wszyscy jesteśmy równie małostkowi, okrutni i nieszczęśliwi.